Czy można mówić o "guście" Amerykańskiej Akademii Filmowej? Można przewidzieć, kto będzie nominowany do Oscara?

Jan A.P. Kaczmarek: Zawsze jest to zaskoczenie, ale zaskoczenie kontrolowane. Jeszcze przed nominacjami coś już wisi w powietrzu, jest pewna aura. Jedne filmy mają lepszą, inne gorszą reputację. Ale jest ich tak dużo, że zawsze jest element zaskoczenia. Rzadko wiadomo, tak jak w przypadku filmu "Avatar", że będzie nominowany. To, że tak ciężko być w grupie nominowanych, stanowi o sile nominacji. Od dwóch lat trochę o to łatwiej, bo nominuje się więcej filmów w kategorii najlepszy film; w zeszłym roku 10, w tym roku jest 9.

Reklama

Jaką wobec tego "reputację" ma film Agnieszki Holland? Czy nominacja dla "W ciemności" była dla pana zaskoczeniem?

To nie było zaskoczenie. To świetny film, o którym było wiadomo, że ma szansę na nominację i na nagrodę. Był bardzo dobrze przyjęty. Miał doskonałą prasę. Na pewno jest w czołówce. Ale jeśli chodzi o Oscary, na końcu tej drogi zawsze jest czyste głosowanie.

Jak wyłaniani są zwycięzcy?

Członkowie Akademii przychodzą do kina, oglądają filmy i głosują. Nigdy nie jest to pełen skład Akademii, z reguły to kilkaset do tysiąca osób. Nigdy nie wiadomo, ilu z nich oddało głos, jak była średnia wieku, jakie preferencje. To wynik głosowania, nie ma dyskusji, przekomarzania się jurorów. Po prostu wygrywa ten, kto dostanie najwięcej głosów.

Dlaczego Oscar jest taki ważny?

Reklama

To przez wieloletnią, światową dominację amerykańskiego kina. Jeśli ktoś wygra Oscara automatycznie robi karierę na całym świecie.

Jak wspomina pan "swój wieczór" w 2005 r., kiedy odbierał pan Oscara za muzykę do "Marzyciela"?

Wyjątkowy dzień, podsumowanie prawie 15 lat pracy w Hollywood. Statystycznie, dla "chłopca z małego miasta", urodzonego i wychowanego w Koninie, zdobycie Oscara jest niemożliwe. Za mną długa podróż.

Jakie wtedy towarzyszyły panu emocje?

Jan A.P. Kaczmarek: Gigantyczne. Pamiętam prawie wszystko. Kiedy stajesz na scenie przed największymi światowego kina ze świadomością, że ogląda cię na żywo mniej więcej miliard ludzi we wszystkich krajach, czujesz odpowiedzialność za słowo. Trzeba zachować zimną krew i powiedzieć coś sensownego. Przestałem się dziwić tym, którzy płaczą, nerwowo ściskają kartkę w dłoni. Kiedy ogląda się galę w komforcie własnego domu, to wydaje się może nieeleganckie, ale kiedy samemu stanie się wobec tej sytuacji, zaczyna się bardziej tolerancyjnie patrzeć na niedoskonałości wystąpień innych ludzi.

Jak wygląda życie zawodowe po Oscarze?

Oscar nie zmienił kierunku mojego życia, ale wiele rzeczy przyspieszył. Swoje plany, np. budowę Instytutu Rozbitek, mogłem realizować z większą pewnością i z większym rozmachem.

Jakie jest pana zadanie jako członka komitetu wykonawczego Akademii?

Po otrzymaniu nagrody zaproszono mnie do grona osób, które ustala i co roku koryguje regulamin sekcji muzycznej Akademii. W przypadkach wątpliwych decydujemy, kto będzie dopuszczony do konkursu.

Jest pan trzecim polskim kompozytorem, który otrzymał Oscara. Jaki ma pan stosunek wobec swoich poprzedników?

W 1944 r. Leopold Stokowski otrzymał Oscara za aranżację. W historii muzyki oryginalnej pierwszym polskim laureatem Oscara był Bronisław Kaper. Upłynęły 53 lata, zanim ja dostałem Oscara. Kaper zdobył nagrodę dokładnie w roku mojego urodzenia. Uważam się za jego spadkobiercę, dlatego na festiwalu "Transatlantyk", w tym roku lub w roku przyszłym, planuję zorganizować koncert na jego cześć.

Tegoroczna muzyka filmowa pana zachwyca? John Williams dostał nominację za muzykę do dwóch filmów, "Czas wojny" i "Przygody Tintina", ma przez to większą szansę na wygraną?

Podwójną, co jest wadą i zaletą. Głosy mogą rozdzielić się tak, że wygra ktoś trzeci. Moim zdaniem w tym roku wygra muzyka właśnie Williamsa, ta do "Przygód Tintina", albo Ludovica Bource do "Artysty". Jednak to nie jest najlepszy rok dla muzyki filmowej.

Ma pan faworyta w kategorii najlepszy film?

W tym roku jestem zdystansowany, nie mam faworyta, za którym "stanąłbym murem". Doceniam urok "Artysty" i film "Hugo i jego wynalazek" Martina Scorsese.

W niedzielę będzie pan uczestnikiem gali oscarowej?

Byłem na trzech galach. W tym roku będę w tym czasie w Polsce.

Ceremonie oscarowe różnią się od siebie?

Charakter ceremonii zmieniał się, bo zmieniało się miejsce, gdzie gala się odbywa. Na początku lat 90. było to np. Dorothy Chandler Pavilion. Z powodu małej liczby miejsc trudno było się tam dostać. Potem było Shrine Auditorium, 6 tys. miejsc, które z kolei ciężko było zapełnić. Od paru lat Oscary przyznawane są w Kodak Theatre. Mieści 2,5 tys. osób. Znów jest dużo więcej chętnych niż miejsc. Liczba miejsc to chroniczny problem.

To uroczystość tylko dla wybrańców?

Choć to wewnętrzna impreza tych, którzy tworzą film amerykański, co roku mamy dużą reprezentację filmowców z całego świata. Nie można po prostu kupić biletów na tę galę i przyjść. Poza nominowanymi prawo wstępu mają tylko członkowie Akademii. Jest ich 6 tysięcy, a chęć udziału w ceremonii zwykle deklaruje około połowa. Mogą skorzystać z zaproszenia i wziąć udział w rodzaju wewnętrznej "miniloterii". Szanse na wylosowanie biletu są duże.

Istnieje oficjalny schemat tej gali, czy można go w jakiś sposób złamać?

To długa uroczystość, w szczególności dla tych, którzy są nominowani. W Los Angeles zaczynamy o godz. 17.00, bo wtedy na wschodzie Ameryki wybija godz. 20.00. Czerwony dywan otwiera się dwie godziny przed rozpoczęciem imprezy. To minimum czasu, by rozładować gigantyczny korek 2 tys. limuzyn oraz by tłum gwiazd zdołał przejść przez czerwony dywan. Jeżeli ktoś się spóźni, nie ma takiej siły, by wszedł. Ochrona jest na najwyższym poziomie.

O gali oscarowej mówi się "targowisko próżności". Zgodzi się pan z takim określeniem?

Amerykanie na co dzień ubierają się bardzo przeciętnie. W ogóle nie dbają o strój. Tutaj, raz w roku, "zapięci są na ostatni guzik". Kobiety wkładają suknie, mężczyźni smokingi albo fraki. To wspaniała gala.