"Młyn i krzyż" to wizualna uczta. Nie boi się pan, że na DVD straci trochę swojej siły?
Lech Majewski: Film wyszedł już na DVD we Francji, w Niemczech i Stanach Zjednoczonych i wciąż dostaję sygnały, że jest bardzo dobrze odbierany, że ktoś odkrywa dla siebie sytuacje i symbole, których nie dostrzegł po obejrzeniu w kinie. Ponadto DVD zawierać będzie dodatkowe materiały.
Co znajdzie się wśród dodatków na płycie?
Wiem, że Galapagos częściowo użył praw francuskich do wydania filmu. Miał się na nim znaleźć dokument o realizacji "Młyna i krzyża", który nakręciła TVP, lecz telewizja zażyczyła sobie tak dużych pieniędzy za prawa do jego wykorzystania, że właściwie wszyscy dystrybutorzy na świecie powiedzieli: "dziękuję". W związku z tym Francuzi wysłali swoich filmowców do Londynu, gdzie instalowałem wystawę w galerii The Wapping Project, i zrobili własny dokument, który trafił do dodatków. Poza tym znajdą się wśród nich m.in. niewykorzystane sceny.
Praca nad "Młynem i krzyżem" zajęła panu cztery lata. Czy to wynika z dążenia do perfekcji?
Rok przygotowań, zdjęcia trwały trzy miesiące, reszta to postprodukcja, budowanie trójwymiarowej przestrzeni zgodnej z estetyką Bruegela – to wymagało naprawdę wiele pracy i cierpliwości. Obcy jest mi pośpiech dla pośpiechu. Co z tego, że coś skończę szybciej? Mój szacunek dla dawnej sztuki polega między innymi na tym, że wtedy nikt nie pędził – artyści starali się odnaleźć zasadę harmonii, arkadię. Dopiero XX wiek zniszczył ową schellingowską funcję sztuki. Rozmawiałem o tym z Henrykiem Mikołajem Góreckim – co XX wiek zrobił z poczuciem piękna. Jakie to dziś niebezpieczne słowo! Nawet nie może pan powiedzieć, że coś jest piękne, bo nie wypada. A kiedyś to był cel sztuki. Sokrates mówił (ustami Platona), że piękno to najwyższe dobro, a celem mądrości jest wystrzeganie się brzydoty. Nasze czasy przewróciły tę wskazówkę do góry nogami. Sztuka dzisiejsza traktuje piękno jak trąd. Mieszkam w Wenecji i obserwuję ludzi, który przyjeżdżają do tego niemożliwego miasta, by właśnie odnaleźć piękno, którego brakuje im w życiu. Ta fenomenalna funkcja sztuki została właściwie zamordowana. Na początku XX wieku przyszli z siekierami Picasso, Strawiński i Joyce i porąbali to, co było do porąbania. Oni byli wybitni, ale za nimi przyszedł tabun przeciętniaków, zdolnych tylko do nieudolnego kopiowania. To jest ta choroba, która zniszczyła poczucie estetyki. Płacimy za to do tej pory, żyjemy na śmietnisku – do tego stopnia, że estetyka śmietniska stała się akademicka, przejęła funkcję niegdysiejszej oficjalnej sztuki salonów. Oczywiście zdarzają się dzieła wybitne, ale jest ich coraz mniej.
A czy to nie efekt tego, że sztuka się upowszechniła? Dziś każdy może tworzyć, korzystając z najprostszych i łatwo dostępnych narzędzi.
Z jednej strony ma pan rację, ale z drugiej strony katastrofą było założenie, że każda rzecz może być sztuką, a każdy zjadacz chleba artystą. Jeszcze nigdy sztuka kuchenna nie była tak rozpowszechniana. Zawsze istniała sztuka niższa. Ale nigdy jeszcze nie była powielana w miliardach kopii – nie miała tak potężnych łokci, jakie daje jej dzisiaj telewizja i internet. Trudno znaleźć coś innego i to jest niebezpieczne. Mógłbym połamać ten fotel, na którym teraz siedzę, pokazać w galerii, zatytułować "Połamany fotel" i będą go oglądać wycieczki szkolne. Co z tego wynika, że połamałem ten fotel, tego nie wiem. Ale gdybym zrobił serię połamanych mebli, to na pewno jakiś krytyk by napisał, że to wyraz agresji wobec społeczeństwa konsumpcjnego itp.
W takiej sytuacji istotny jest kontekst, kto łamie ten fotel. Jeśli zrobi to anonimowy artysta, to przejdzie to bez echa. Gdyby zrobił to pan, pojawią się krytycy, którzy znajdą do tego odniesienie w pańskiej twórczości.
Być może. Ale takiego lania wody można napisać kilka stron. O prawdziwej sztuce można pisać bez końca. Michael Gibson, którego esej poświęcony "Drodze krzyżowej" Bruegla skłonił mnie do nakręcenia filmu, napisał 230 stron na temat jednego obrazu. A potem wyznał mi, że wyrzucił 700 kolejnych, a na dodatek wciąż odkrywa w obrazie kolejne znaczenia. Teraz pracuję nad filmem "Psie pole", który dzieje się współcześnie, ale odwołuje do "Boskiej komedii". I literatura, jaka istnieje na temat Dantego, jest wprost kosmiczna.
Pan jako artysta wymaga od swoich odbiorców bardzo dużo. A może problem w tym, że jest coraz mniej ludzi zdolnych przeżywać sztukę na tak wielu poziomach.
Też tak kiedyś myślałem. Gdy robiłem "Młyn i krzyż", byłem przekonany, że ludzie obejrzą go wyłącznie w muzeach. Wiedziałem, że będą wyświetlać go: Luwr w Paryżu, Kunsthistorisches Museum w Wiedniu, a także National Gallery w Waszyngotnie i nowojorska MoMA. I wiedziałem, że dzięki temu film trafi także do innych muzeów, a w Stanach do dystrybucji campusowej, uniwersyteckiej. I byłem usatysfakcjonowany, to było maksimum, na jakie liczyłem. Ale okazało się, że "Młyn i krzyż" kupiło do dystrybucji 55 krajów, z czego 49 do dystrybucji w kinach. To jest dla mnie szokujące – myślałem, że rynek kinowy poszedł w zupełnie innym kierunku. A powiedziano mi, że to był najszerzej rozpowszechniany w świecie polski film. Jak to wytłumaczyć? Za to w Polsce dystrybutor nie zdecydował się na więcej niż kilkanaście kopii. To była najmniejsza dystrybucja tego filmu na świecie.
Jeden z krytyków słusznie zauważył, że w Polsce zawsze miał pan pod górkę.
I powinienem być za to głęboko wdzięczny. Lepszej drogi w swojej pracy nie mogę sobie wyobrazić.