Kochamy rozliczać. Kochamy winnych ukrzyżować, ukamienować, wyrzucić poza nawias. W spolaryzowanym społeczeństwie każdy wyrazisty i mocno wyrażony pogląd natychmiast jest chwytany i wnoszony na sztandary - bez względu na to, czy jest dobrze sformułowany i spójny logicznie. Prawem życia w ciekawych czasach jest to, że bardziej liczy się ten, kto głośniej krzyczy, niż ten, kto przedstawia rozsądną argumentację.
Dlatego nie zdziwiła mnie nagonka, która zanim jeszcze „Kler” był pokazany, przetoczyła się przez media tradycyjne i społecznościowe. Smarzowski, który przez tych samych, którzy stali pod napisem „Bóg, honor, ojczyzna”, chwalony był za „Wołyń”, teraz jest niszczony i zwyczajnie gnojony. Osoby, które wygłaszają połajanki na temat reżysera nie czują przy tym w żaden sposób wewnętrznej sprzeczności, niespójności, czego dowodem może być choćby wystąpienie Jacka Kurskiego w „Wiadomościach” TVP zaraz po nagrodzie dla „Kleru” na festiwalu w Gdyni.
Nożyce się odezwały, bo Smarzowski uderzył w stół w najbardziej newralgicznym społecznie momencie. Pętla wobec przestępców-pedofilów w sutannach się zacieśnia, o czym świadczą już niemal codzienne doniesienia z różnych stron świata. Papież Franciszek przeprasza i wzywa do wybaczenia, ale i do naprawiana krzywd. Kościół płaci cenę podwójnie - w wielu miejscach świata wypłaca ogromne odszkodowania, traci też na ogromnym spadku zaufania. Coraz głośniej mówi się o konieczności oczyszczenia szeregu księży. O problemie się w Kościele mówi głośno.
Nie w Polsce. No, prawie nie.
Wierzę w słowa księdza Andrzeja Lutra, który w długiej i niezwykle emocjonalnej recenzji filmu na portalu Więź (polecam spokojną lekturę całości, bo to jeden z niezwykle wyważonych, a zarazem płynących z serca duchownego, ale i krytyka, głosów) pisze, że osobiście z tym problemem się nie spotkał. Wierzę, bo sam, jako wierzący, nie spotkałem też nikogo, kogo by jakikolwiek ksiądz skrzywdził, ani żadnego księdza, któremu można postawić zarzut wykorzystywania seksualnego dzieci. Jako dziennikarz, obywatel, ale i członek Kościoła nie mogę jednak udawać, że problemu nie ma. Jest, a im bardziej jest skrywany, tym bardziej budzi wściekłość. A im bardziej budzi wściekłość, to w społeczeństwie, w którym nie prowadzi się długich i wyważonych debat, łatwiej o szybkie ferowanie surowych i nieprzemyślanych i - co najgorsze - pełnych generalizacji wyroków. Szanowny księże Andrzeju, ale czy nie mamy sytuacji, w której księdza głos, wzywający w kontekście pedofilii do rozliczenia i oczyszczenia w polskim Kościele, nie jest mocno odosobniony? Choć zgodzę się z jasnym zarzutem - film Wojciecha Smarzowskiego wad pozbawiony nie jest.
Najbardziej boli jednostronne przedstawienie duchowieństwa. W filmie „Kler” nie ma ani jednego dobrego księdza. Zgodzę się - bo samemu zdarzało mi się pić alkohol z księżmi - że księża piją. Zgodzę się, że materializm części z nich, czego sam doświadczyłem nie raz, jest rzeczą absolutnie brutalną, odpychającą i moralnie nieakceptowalną. Zgodzę się - bo tu przykładów jest aż nadto - że duchowieństwo dla własnych korzyści stara się wpływać na polityków, sterować nimi, udając zainteresowanie „dobrem ojczyzny”.
W filmie nie dziwią, choć oburzają (i powiedzmy wprost: oburzać mają) obrazki, w których księża rzucają mięsem i traktują przedmiotowo ludzi, wykorzystując ich bogobojność. Tu przykładów każdy z nas może podać wiele.
Do kleru w „Klerze” trzeba jednak podejść z dystansem. Właśnie dlatego, że kochamy rozliczać. Kochamy winnych ukrzyżować, ukamienować, wyrzucić poza nawias. A to każe zadać pytanie: czy nie za łatwo postawiony jest w filmie znak równości pomiędzy księdzem a sprawcą zła? Uproszczenie denerwuje też i dlatego, że daje oręż tym, którzy będą twierdzić, że film przedstawia Kościół w wypaczonej formie. Przez to główne wezwanie Smarzowskiego: „oczyśćmy kościół z pedofilii” - będzie w logicznej kontynuacji także podważane.
Wojciech Smarzowski przedstawia film mroczny i gorzki. Pojawiające się w niemal każdej jego produkcji (nawet „Wołyniu”) wątki pokazujące, że jest to facet o niezwykłym poczuciu humoru, tu są zepchnięte na bok. Jeśli śmiejemy się, to w gorzki sposób – obserwując, jak w sprytny sposób wyciąga się pieniądze od wiernych lub pokazując złożoność postawy wobec księży (ten sam chłopak, który prosi o ślub, przyjmuje jednego z księży na komisariacie, jako potencjalnego przestępcę). Otwarcie rozładowują napięcie jedynie dialogi (i z komediowym zacięciem cudownie zaznaczone zazdrosne spojrzenia) księży-gejów, choć i tu w powietrzu wisi niewypowiedziany zarzut - sami nauczacie, a w grzechu żyjecie.
Historię Smarzowski przedstawia przez losy trzech księży, których poznajemy podczas libacji alkoholowej - przedstawionej jako wyjątkowo grzesznej i przekraczającej normy (na marginesie - jeśli to ma szokować, to módlmy się, siostry i bracia po fachu, by Smarzowski nigdy nie pokazał naszego dziennikarskiego świata). Każdy z nich dźwiga inne brzemię, każdy zajmuje inną pozycje w hierarchii. Ksiądz Kukuła oraz ksiądz Trybus (jak zwykle dobrzy Arkadiusz Jakubik i Robert Więckiewicz) to typowi wiejscy lub małomiasteczkowi kapłani. Znacznie szerzej zaprezentowany jest ksiądz Lisowski (genialny Jacek Braciak), który jest intrygantem, pociągającym za sznurki lawirantem, szantażystą i karierowiczem. On wprowadza nas w strukturę Kościoła, który działa jak świetnie zorganizowana mafia. Bezlitosna, wpływowa i doskonale dbająca o własne wpływy struktura.
Nad nimi pojawia się Arcybiskup Mordowicz (Janusz Gajos po raz n-ty w karierze rysuje postać, którą zapamiętamy na zawsze). Ten jest postacią do cna złą - o ile Kukuła, Trybus i Lisowski próbują mieć refleksje, walczyć z pokusami, zło dobrem zwyciężać, o tyle Mordowicz jest kimś, kto po trupach idzie do celu. A tym jest jak najszersza władza i pieniądz - zarówno dla niego, jak i instytucji Kościoła.
Również w rolach drugoplanowych i epizodach obsada trafiona jest w dziesiątkę - czy to jeśli spojrzymy na Joannę Kulig, czy to na Mateusza Więcławka, czy to na Iwonę Bielską. Andrzej Konopka grający kierownika budowy pokazuje, że Smarzowski ma czujne oko do typowo polskich, socjologicznych obserwacji. Daje też do myślenia kreacja Rafała Mohra, który w jednej ze scen aż zbyt łudząco przypomina Jerzego Popiełuszkę.
Wojciech Smarzowski mógł zrobić krótszy film - chciał jednak pokazać złożoność struktury Kościoła - mechanizm rodzenia się i przekazywania zła, zarzewia pedofilii, które jak alkoholizm pokazany w „Pod Mocnym Aniołem” przekazywane jest niemal co pokolenie i - mimo bolesnych prób odrzucenia - kontynuowane. Chciał też zwrócić uwagę, że bazą dla grzechów - już nie tylko pedofilii - jest nasza, często ślepa, wiara.
Zaznaczył też kilka wątków do innych dyskusji - czy może powinniśmy znieść celibat, skoro więź księdza z kobietą potrafi być uzdrawiająca? I kto kontroluje katolicki system edukacji i pomocy, który wskazywany jest jako miejsce, w którym pedofilia - traktowana i jako przestępstwo, i jako grzech - rodzi się najczęściej.
Symboliczna i mocna jest ostatnia scena - ale czy przyniesie ona katharsis, będzie wezwaniem do naprawy w polskim Kościele? Sam Smarzowski chyba nie do końca w to wierzy, bo jasno kilka scen wcześniej pokazuje, że jedynym, co może zmusić do naprawy, jest bunt wiernych lub przymus materialny.
A to słaba refleksja po filmie, który chyba miał dać oczyszczenie.