Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda dobrze: piątą część cyklu – po krótkim prologu, w którym wraca grany przez Orlando Blooma Will Turner – rozpoczyna brawurowa, świetnie nakręcona scena kradzieży banku. To nie błąd gramatyczny: nieporadna ferajna kapitana Jacka Sparrowa próbuje obrabować sejf, lecz kradnie cały budynek, co jest oczywiście pretekstem do imponującego pościgu ulicami karaibskiego miasteczka. I nie powiem, że od razu potem film traci cały impet – to byłaby jednak przesada – ale nic równie spektakularnego już widzom nie oferuje.
Sparrow, którego po bankowej wpadce opuszcza wierna załoga, ląduje w więzieniu, skąd ratuje go młody Henry Turner, syn Willa, pragnący zdjąć z ojca klątwę (rzuconą na niego przez Davy'ego Jonesa – po szczegóły odsyłam do trzeciej części serii, czyli „Na krańcu świata”). Tylko Jack może bowiem pomóc w zdobyciu zaginionego Trójzębu Posejdona, potężnego artefaktu zdolnego przełamać każdą klątwę. Dołącza do nich ambitna astronomka Carina Smyth (aktualnie uciekająca przed wyrokiem skazującym ją na śmierć za czary). Zaś tropem Sparrowa wyrusza kapitan Salazar wraz ze swoją załogą nieumarłych – przed laty znany był jako bezlitosny pogromca piratów, ale Jack pokonał go i skazał na wieczne (tak się przynajmniej wydawało) potępienie w pułapce Trójkąta Bermudzkiego.
Cały ten układ wydaje się na ekranie znacznie mniej skomplikowany: wszak nie chodzi o budowanie wielopiętrowej, trudnej do rozszyfrowania intrygi, lecz o dostarczanie bezpretensjonalnej rozrywki, opartej na sprawdzonych patentach. I choć „Zemsta Salazara” bywa momentami błyskotliwa i autentycznie zabawna, to jako całość sprawia wrażenie dość wysilonej powtórki z rozrywki. Bo też największym problemem „Piratów z Karaibów” jest to, że przez 14 lat ta seria niemal wcale się nie zmieniła. Kolejne filmy oparte są na tym samym schemacie, jakby twórcy mieli listę niezbędnych elementów do odhaczenia. Klątwa i upiorni piraci? Są. Barbossa i Czarna Perła? Są. Para młodych bohaterów, którzy początkowo się nie znoszą, ale później, wiadoma rzecz, mieć się będą ku sobie? Jest. Legenda rocka (tym razem nie Keith Richards) w epizodycznej roli? Jest. Na dodatek wraca kilka postaci z poprzednich filmów (jedna w scenie po napisach, można poczekać), choć raczej są tu ornamentem i ewentualnie zapowiedzią tego, co może się wydarzyć w szóstej części „Piratów z Karaibów”. Bowiem ciężar utrzymania uwagi widzów spoczywa na barkach błaznującego Deppa (okropnie już w tej roli przewidywalnego) oraz wyrazistego czarnego charakteru – te akurat zawsze były „Piratów...” mocną stroną i w przypadku granego przez Javiera Bardema Salazara nie jest inaczej. Ale ta powtarzalność męczy: czuć, że formuła już się zużyła, a twórcy nie mają za bardzo pomysłu, jak rozruszać cykl. Może nie mogło być inaczej – w końcu inspiracją do nakręcenia „Piratów z Karaibów” była atrakcja z Disneylandu. Za pierwszym razem przejażdżka jest zaskoczeniem, za drugim można docenić szczegóły, ale trzeci – i każdy kolejny – nudzi coraz bardziej.
Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara, USA 2017, reż. Joachim Rønning, Espen Sandberg, dystrybucja: Disney, czas: 129 minut, w kinach od 26 maja.