MARIOLA WIKTOR: Jak to się stało, że zagrał pan u Pawła Pawlikowskiego? Czy on widział pana wcześniejsze role?
TOMASZ KOT: Widział „Bogów”. Dostałem informację, że Paweł chciałby się spotkać, porozmawiać, poznać mnie osobiście. To było pierwsze takie niezobowiązujące spotkanie. Jednak już wtedy, w czasie rozmowy o nowym projekcie, poczułem, że to może być bardzo dobry film. Po tym spotkaniu mieliśmy jeszcze jedno. Następnie zaprosił mnie na zdjęcia próbne z Joasią.
Czy nie myślał o panu od początku?
Tego nie wiem. Powiedział, że „Ida” obudziła w nim potrzebę zrealizowania „Zimnej wojny” i ta myśl chodziła mu długo po głowie. Wiele lat. Dlatego wydaje mi się, że rozważał wcześniej również innych aktorów i różne konfiguracje.
Z Joasia Kulig od razu się dotarliście?
My wcześniej zagraliśmy parę w „Disco Polo” w reżyserii Macieja Bochniaka, ale to była zupełnie inna relacja, inny klimat, co jest super wartością. Pamięta Pani „Disco Polo”? Siedzimy z Piotrem Głowackim na jachcie, jest mnóstwo fajnych rzeczy, dziewczyny w cekinach (ale to akurat nie moja bajka) i nagle Głowacki pyta: a gdzie jest Marian i Zbigniew? W „Bogach” ja byłem Zbigniewem Religą, a Piotrek Marianem Zembalą. Rok temu byliśmy na planie „Bogów”, a potem zagraliśmy razem w „Disco Polo”. Jaki to jest dziwny zawód! Rok temu jesteśmy w kitlach, udajemy, że robimy operacje, jesteśmy maksymalnie skoncentrowani, a za chwilę jesteśmy na jachcie, świecidełka eksplodują… Dokładnie miałem takie przeniesienie z Asią. Tam cekiny, a tutaj błoto, czerń i biel. Mam jednak wielkie szczęście, bo Asia jest świetną partnerką. Jest takim człowiekiem, który potrafi bardzo ciężko pracować i całkowicie oddać się pracy.
Czy nie było tak, że przy wielkim temperamencie Zuli, rozbuchaniu emocjonalnym postaci Joasi, jej rozwibrowaniu, pan musiał grać na kontrze, wykorzystując najdrobniejsze gesty, detale, mimikę twarzy, by wrażać emocje Wiktora?
Zgadza się. Tak to Paweł poprowadził. Wiedział, jak to ma być zagrane, bo to jest jego osobista historia. To oczywiście była inspiracja, nie portret, ale on miał w głowie gotowy szkielet reakcji, zachowań Zuli i Wiktora. Jednak ten film był procesem, wiele rzeczy robiliśmy w trakcie zdjęć, zupełnie nowych, próbowaliśmy sceny na nowo i one czasem różniły się od scenariusza wyjściowego. Paweł po prostu ma taki styl pracy, który go wyróżnia wśród innych reżyserów. Lubi na planie próbować, eksperymentować. Scenariusz jest czasem jedynie punktem wyjścia.
Dlaczego Wiktor nie stara się zatrzymać Zuli? Czy to dlatego, że jako człowiek starszy, bardziej doświadczony wie, że decyzja o wspólnym życiu musi być jej przemyślaną decyzja, a on nie chce jej niczego narzucać, bo wie, że Zula musi sama zrozumieć i chcieć tego, co dla niej najważniejsze?
Tak. Chociaż kiedy dochodzi do momentu emigracyjnego, to już nie ma miejsca na takie dylematy. To nie ma znaczenia, czy ona się nim spotka czy nie, czy jest na jego miłość gotowa, bo oni zwyczajnie rozdzieleni żelazną kurtyna nie mają ze sobą kontaktu. Na tym polega trudność. Niestety - nawet wielka miłość przegrywa z historią, polityką, okolicznościami zewnętrznymi, na które nie mamy wpływu. Mechanizmy historii miażdżą jednostkowe uczucia. Francuscy dziennikarze powiedzieli tutaj w Cannes, że dzięki temu filmowi lepiej rozumieją, jak komunizm i ideologia wtłaczały ludzi w schematy, jak niszczyły ich indywidualizm.
Czy nie sądzi pan , że właśnie dlatego, że było tak wiele trudności w Polsce lat 50-tych i 60-tych, uczucia między ludźmi były głębsze a poza tym nie było technologii w postaci smartfonów i komputerów, które spłycają międzyludzkie relacje?
Oczywiście. Wie pani, pamiętam, jak byłem mały i jechałem do dziadka, to zawsze chciałem, by opowiedział, coś z wojny, jak tam było? Dziadek był obrońcą Warszawy, a więc był bohaterem mojego dzieciństwa. W ogóle chłopcy potrzebują takich bohaterów, autorytetów. Dziadek przeżył tę i poprzednią wojnę, miał 96 lat i wtedy pomyślałem sobie, co ja opowiem moim wnukom, jak będę miał tyle lat, co dziadek, o ile dożyję tak pięknego wieku? Potem dorosłem i kiedy pojawiły się media społecznościowe to ludzie zaczęli się zastanawiać, jak wyglądał świat sprzed internetu? Jak nie mając komórek udawało się funkcjonować, umawiać na spotkania, komunikować?
Przy filmie „Żyć nie umierać” powiedział pan, że jak były trudne do zagrania sceny to pan podkładał sobie muzykę, która pomagała panu wydobywać różne stany emocjonalne. Jak było w tym przypadku, kiedy mamy do czynienia z filmem muzycznym?
Staram się być kreatywny, zawsze szukam sposobów na różne filmy i role, próbując się w nich odnaleźć. Znajomy producent stwierdził kiedyś, że jestem takim aktorskim geekiem. W filmie "Żyć nie umierać" muzyka chroniła mnie przed tematem raka. Ja rozumiem, że są aktorzy, którzy mówią sobie: teraz nazywam się inaczej, teraz chodzę inaczej… Ja tak nie potrafię. Na mnie to nie działa. Myślę, że im lepszy aktor, tym lepsze ma przetworniki.
Przetworniki?
Tak. Metoda Stanisławskiego jest zbyt dosłowna. Jeśli mam, dajmy na to, zagrać mordercę, to mam kogoś zabić, by to potem wiarygodnie odtworzyć? Ja to wszystko w sobie przetwarzam, używam wyobraźni, intuicji. Z wiekiem coraz lepiej mi to wychodzi… (śmiech!)i W „Zimnej wojnie” było inaczej, bo to inny kaliber. Ja mam naturalną tendencję do nadekspresji, a więc musiałem tutaj powtarzać sobie: Tomek nic nie rób, jeśli twój bohater pali, to pali, jeśli idzie, to idzie. Tak po prostu. Z mojego prywatnego życia szukałem sytuacji, które były podobne na tyle, że mogłem je sobie przetworzyć. „Zimna wojna” to był najdłuższy plan zdjęciowy, w jakim brałem udział. To było aż 66 dni zdjęciowych z przerwami, a więc miałem czas na szukanie, próbowanie. To było bardzo twórcze podejście, ciekawe dla mnie. Na przykład tydzień w Bieszczadach, a więc był czas, by tam dojechać, zaaklimatyzować się, a potem na spokojnie robić próby, potem zdjęcia. I znów dwa dni przerwy w Warszawie,a potem wyjazd pod Łódź. Dużo podróżowaliśmy, nie wiedziałem, że w Polsce jest tak wiele wspaniałych, ciekawych lokacji dla filmu.
Jak pan znosił emocje na czerwonym dywanie, na pokazie, w Cannes?
Ja w ogóle uwielbiam te robotę i nawet jak jest ciężko, to to też daje radość, kiedy czuje się jak ta praca przechodzi przez ciał, jak mocno angażuje na wielu poziomach. Zawsze bardzo dziwnie czuję się na galach, fetach, premierach, kiedy wokół robi się głośno. Nie mam wpływu na szum medialny wokół filmu i to już nie jest mój świat. Chociaż to jest oczywiście bardzo przyjemny moment. W Cannes byliśmy otoczeni wielką życzliwością, wszyscy bardzo ciepło ten film przyjęli. Udzieliliśmy mnóstwo wywiadów, mieliśmy sesje zdjęciowe
A czy ktoś panu coś już zaproponował w Cannes? Podobno w zagranicznej prasie napisano, że gdyby urodził się pan w Anglii, to mógłby pan zagrać samego Jamesa Bonda…
(śmiech!) Doprawdy? W każdym razie póki co, nikt mi niczego nie zaproponował, ale Francuzi mi gratulowali. W ogóle czuliśmy się zaopiekowani. Tutaj w Cannes docenia się kino autorskie i jego twórców. Ktoś, kto dostał się do konkursu i został wybrany z setek czy tysięcy filmów, czuje się wyjątkowy i to mu się okazuje. Byliśmy wożeni luksusowymi limuzynami w eskorcie kordonów policji i różne inne hece się zdarzały
To od tego woda sodowa do głowy nie uderza?
Ja mam już swoje lata i wiem, czego chcę, a więc to mi raczej nie grozi. Nie mam natury człowieka uzależnionego od blasku fleszy. Na pewno gdybym dostał takie zaproszenie do Cannes w trakcie studiów, to byłoby ciężko, to bym się może tym zachłysnął. Zaczynałem moja przygodę aktorska od… trzymania halabardy. Udzielałem się w teatrze amatorskim , nie zdałem matury, nie mogłem zdawać na studia, ale trafiłem do teatru w Legnicy. Przez rok tę halabardę trzymałem. Jacek Głomb, odważny i brawurowy człowiek dal mi wtedy etat w teatrze w Legnicy i to było świetne doświadczenie. Kiedy w końcu zdałem do szkoły teatralnej, to na studiach ten czas spędzony w teatrze okazał się bezcenny. Zorientowałem się, że mam sporą wiedzę o tej pracy, że na przykład wiem, jak szukać najlepszego światła, jak się ustawiać. To detale, ale ważne w pracy aktora. Byłem więc o rok starszy od kolegów, kiedy zdałem na studia i wyposażony w dodatkową praktyczną wiedzę
Podobno wkłada pan w role 70 proc siebie. To tylko czy aż?
To bierze się z biomechaniki Meyerholda. Byliśmy w szkole ostatnim rokiem studentów, z którymi pracował Jerzy Jarocki. To było bardzo ciężkie doświadczenie teatralne, ale tam zrozumiałem, co znaczy biomechanika. Na przykład świadomy aktor odpowiednią dynamiką kroków może stwarzać określone napięcia. Biegnij, stań, powiedz tekst i znów biegnij, stań, powiedz tekst. Tak właśnie pracował z nami Jarocki, ale po czterdziestej takiej powtórce okazuje się, że człowiek przełamuje różne własne bariery. Kiedy robiliśmy z Jarockim „Ślub” Gombrowicza to pamiętam, jakby pękały kolejne ściany, bo oto w pewnym momencie wywrzaskujesz z siebie kwestie, po to by ten koszmar już się skończył.
Co dalej po Cannes? I po premierze polskiej „Zimnej wojny”?
Są rozmowy na temat nowego filmu, który ma być realizowany jesienią, ale nie mogę na razie nic zdradzić. Jest taki człowiek Maciek Kawalski, mega zdolny, od którego dostałem świetny scenariusz i pracujemy nad jego debiutem.