Kiedy Wiktor (Tomasz Kot) w paryskiej kafejce jako ostatni gość wypija kolejkę, przyjąć musi odmowę kelnerki, u której zamawia następną. „Ona już nie przyjdzie” – mówi do niego tonem rozumiejącym ból, a jednocześnie pozbywającym się gościa, który już męczy, siedzi zdecydowanie za długo i wypił chyba zbyt wiele. Kelnerka myli się, bo w drzwiach pojawia się Zula (Joanna Kulig). Zapachniało „Casablanką”, ale tu niewypowiedziane i pamiętne zdanie „z wszystkich barów we wszystkich miastach na całym świecie ona musiała wejść do mojego” brzmiałoby z większą radością niż w oryginale. Nawiązań klasycznych odnajdujemy zdecydowanie więcej – zarówno współczesnych, bo rzeczywiście jazz w delikatny sposób przywołuje klimat filmu „La La Land”. Ale dużo tu kadrów i całych sekwencji, które kojarzyć się będą i z „Ziemią obiecaną”, i „La Dolce Vita”, i z dziesiątkami, przywoływanych indywidualnie, dzieł.
Pawlikowski, tworząc najbardziej osobisty film w swej karierze, nie boi się grać na najbardziej delikatnych odczuciach i skojarzeniach, przywoływać zapomniane, czy nawet wyparte emocje. Tomasz Raczek zwykł mawiać, że jest wiele prawdy w zdaniu często wypowiadanym po wyjściu z kina przez ludzi, którzy brali udział w tym samym seansie: „my chyba widzieliśmy inny film”. Wielowarstwowość w konstrukcji obrazu sprawia, że tu kwestia ta może być powtarzana nader często.
W ubiegłym roku filmem najbardziej wykluczonym z publicznej debaty (w tym najbardziej niesprawiedliwie!) i pominiętym podczas oscarowego rozdania była „Nić widmo”. Wielu ciężko bowiem dyskutować o historii złożonej, o związku, który im bardziej jest destrukcyjny i toksyczny, tym bardziej zakochanych do siebie przyciąga. Zula i Wiktor u Pawlikowskiego wpisują się w ciąg skojarzeń naznaczony niezapomnianymi scenami z Humphreyem Bogartem i Ingrid Bergman ze wspomnianej „Casablanki”, a kończący się na równie niezapomnianych spojrzeniach i dialogach Daniela Day-Lewisa i Vicky Krieps z wielkiej „Nici widmo”. Reżyser i autor scenariusza zarazem opowiada o miłości do bólu prawdziwej, ale pełnej zderzeń i wykolejeń, szukającej całkowitego zrozumienia.
Zula i Wiktor zakochują się w sobie dużo wcześniej, podczas przesłuchań do zespołu ludowego, który ma chwalić PRL, komunizm i wielkiego wodza – Józefa Stalina. Wiktorowi towarzyszy Irena (świetna, choć jakby grająca tu za mało Agata Kulesza), która talentu wokalnego Zuli nie jest pewna, ale – jak to w duetach dokonujących selekcji – ktoś kogoś przekonać do czegoś musi. Tu pojawia się też inny bohater opowieści – typowa partyjna gnida i karierowicz Lech Kaczmarek (czyli grający rolę życia Borys Szyc).
„Zimna wojna” dzięki zespołowi ludowemu, emigracyjnym tułaczkom, ale i klimatowi zdjęć jest filmem na wskroś polskim. Pawlikowski kłania się kulturze ludowej, na chwilę powracając nawet do roli dokumentalisty. Pokazuje rozdarcie losów wywołanych przez dylematy, jakie stały przed wieloma ludźmi w czasach stalinowskiej degrengolady. Bez uprawiania moralitetów, bez przesadnej oceny powraca do nich mocniej, ekspresyjniej i przede wszystkim inaczej, niż było to pokazane nawet w „Człowieku z marmuru”. Nie machając sztandarem, dotyka naszych największych bolączek, z których wiele do dziś jest obecnych. Pokazując je jednak na tle najważniejszej rzeczy w życiu – miłości. W delikatny sposób sugeruje, że wszystkie pozbawione jej dyskusje są najzwyczajniej w świecie małostkowe i, być może, niepotrzebne. Ciężko jednak nie odnieść wrażenia, że tworząc film tak bardzo polski, w (raczej) niezamierzony sposób zamyka usta wszystkim swym przeciwnikom.
W piękny sposób cały film splata muzyka: „Dwa serduszka, cztery oczy” powtarzane w różnych okolicznościach, ale i zarówno łemkowskie przyśpiewki, jak i rasowy jazz z zadymionych paryskich wnętrz. Muzyka odmierza też czas, dotyka kolejnego ważnego aspektu filmu, czyli przemijania. Od otwierających film ludowych przyśpiewek, po wkraczający na salony rock’n’roll, pozwala na subtelne dotykanie przemijalności. Muzyka dodaje też filmowi rytmu, pozwala na wytłumienie najbardziej gorących nastrojów, na natychmiastową refleksję i dystans.
O jakikolwiek dystans jest ciężko, kiedy myśli się o świetnych kreacjach aktorskich Joanny Kulig oraz Tomasza Kota. Wszystkie fazy trawionego wzajemnymi żalami i pretensjami związku zostały przedstawione bez najmniejszego zarzutu. Na pierwszy plan w ocenie wybija się bardziej ekspresyjna, wybuchowa, namiętna, kochająca i pragnąca brać z życia garściami Zula, czyli Joanna Kulig. Pozornie w jej tle przyćmiony niemalże pozostaje Tomasz Kot, który przez cały czas trwania filmu doskonale wciela się w postać zagubionego, pragnącego, rozdartego między dumą a miłością artysty.
Nie przypominam sobie, kiedy ostatnio w języku polskim oglądać mogłem dzieło tak kompletne, tak uniwersalne, tak klasyczne, tak w swym przekazie zrozumiałe i dostępne dla każdego. Nie dziwią mnie zachwyty z Cannes wyrażane zarówno recenzjami, jak i owacjami, uściskami i wzruszeniami, a wreszcie nagrodą. Przed „Zimną wojną” droga, która powinna być usłana laurami w sposób jeszcze bardziej bogaty niż „Ida”. Ale jeśli nawet nie będzie...
Pawlikowski swój film dedykował rodzicom – Wiktorowi i Zuli. Gdy reżyser miał 14 lat, wyjechał do Wielkiej Brytanii z matką, potem mieszkał jeszcze w kilku innych krajach.
"Zimna wojna"; reżyseria: Paweł Pawlikowski; Polska 2018; W kinach od 8 czerwca