Festiwal filmowy "Kino w pięciu smakach"
Warszawa, 22-27 października
szczegóły: Piecsmakow.pl




Przyjeżdżasz do Warszawy prosto z największego w Azji festiwalu filmowego w koreańskim Pusan. Jakie wrażenia przywozisz?
Pen-ek Ratanaruang:
Jestem wyczerpany! (śmiech) Pełniłem funkcję członka jury jednej z największych sekcji „New Currents”, w której pokazywane są filmy debiutanckie lub drugie w dorobku reżyserów pochodzących z Azji, więc za mną wiele godzin pokazów i dyskusji. Ale też Pusan to miejsce, do którego przyjeżdżają wszyscy, więc jest to czasem jedyna w ciagu roku okazja by się spotkać ze starymi znajomymi, czy poznać kogoś nowego. Słowem: imprezy trwają całe noce. Jestem jednak bardzo zadowolony z wyniku naszych obrad, filmy które nagrodziliśmy: iracka-japońska produkcja „Kick off” w reżyserii Shawkata Amina Korki'ego oraz wspaniale zrobiony koreański „I'm in Trouble” młodziutkiego studenta szkoły filmowej So Sang-Mina od początku były moimi faworytami. Wiem, że w programie festiwalu było kilka polskich produkcji, bardzo chciałem zobaczyć „Las” w reżyserii Piotra Dumały, ale niestety w czasie projekcji miałem spotkanie z dyrektorem festiwalu i musiałem przedłożyć obowiązek nad przyjemność.

A jak oceniasz stan azjatyckiego kina?
To nie jest najlepszy czas na robienie filmów – problem ten dotyczy tak samo Azji jak całego świata. Nikt nie chce inwestować, trudniej sprzedać zagraniczne prawa. Skutki światowego kryzysu dotykają także filmowców, nie ma tej energii którą czuło się jeszcze kilka lat temu. Na szczęście jeśli chodzi o kwestie kreatywności, czy sztuki filmowej, to nie zaobserwowałem żadnego dramatycznego upadku (śmiech).





Jak na tym tle wygląda kino tajskie?
Tajskie kino jest bardzo podobne do amerykańskiego, kopiujemy raczej tamtejsze niż na przykład europejskie wzorce. Zwłaszcza głupiutkie komedie cieszą się u nas sporą popularnością i każdy chce je kręcić. Dobre, artystyczne, ambitne filmy z jakimś głębszym przesłaniem robi zaledwie grarstka reżyserów pozostających poza głównym nurtem.

Tajska nowa fala?
Sam nie wiem, tak się o nas mówi podobno. Aphichatpong Weerasethakul i Wisit Sasanatieng, moi koledzy zaliczani do tego nurtu, i ja odbiegamy od przeciętnej, bo nie interesuje nas robienie takich filmów jak wszyscy. Może po prostu nie umiemy kręcić filmów main streamowych, albo nie jesteśmy akceptowani przez nasz rodzimy przemysł filmowy? Nie wiem. Efekt jest taki, że z jakiegoś powodu robimy niskobudżetowe filmy, tak, jak nam się podoba, bez żadnych narzuconych, czy założonych wzorców. Fakt, że odstajemy od reszty ma swoją cenę - rzadziej możemy kręcić filmy, trudniej nam zebrać fundusze. Ale wszyscy lubimy tę naszą wolność. Czy to znaczy, że jesteśmy nową falą?



Większość twoich filmów rozgrywa się w Bangkoku, ale twoim rodzinnym miastem w takim samym stopniu jest Nowy Jork, w którym spędziłeś całą młodość.
Ale to Bangkok jest moją jedyną i prawdziwą miłością. To wspaniałe miasto, choć bywa niebezpieczne. Nie mógłbym już mieszkać nigdzie indziej. Choć Nowy Jork w czasach kiedy w nim studiowałem, czyli w latach 80. był rewelacyjnym miejscem. To był prawdziwy Nowy Jork, którego dziś już nie ma: Andy Warhol, Basquiat, Ramones, Laurie Anderson, David Byrne - wszystko na żywo i w kolorze. Pierwsze filmy Jarmuscha, czy kino Woody'ego Allena – jako student artystycznej szkoły chłonąłem to, żyłem tym. Tam zaczęła się też moja wielka fascynacja kinem europejskim, dosłownie pożerałem wszystko co nakręcili Bergman, czy Antonioni. I choć wówczas jeszcze zupełnie nie myślałem o tym by zostać reżyserem, to nigdy nie było moim marzeniem, czy ukrytym celem, to myślę, że właśnie wówczas ukształtowała się moja filmowa wrażliwość. Upodobanie do rzeczy dziwnych, nieoczywistych, wyciszonych.

Mówisz o europejskich inspiracjach, ale w twoich filmach występują wielkie gwiazdy Azji jak na przykład Japończycy Tadanobu Asano i Takashi Miike w „Last Life in the Universe”.
Świetnie wspominam współpracę z nimi, jak też z operatorem Christopherem Doylem. Mogę powiedzieć, że jesteśmy po prostu paczką znajomych i bardzo chcieliśmy zrobić coś wspólnie i się udało. Zwłaszcza Miike, który zagrał szefa yakuzy i był też odpowiedzialny za zaprojektowanie strojów japońskich mafiosów, jest dla mnie jak brat. Zawsze moge liczyc na jego pomoc i wsparcie. Za każdym razem kiedy przyjeżdżam do Japonii spotykamy się, nawet kiedy jest zajety, a zazwyczaj jest bo to tytan pracy, zawsze zaaferowany kilkoma projektami naraz. Jesteśmy sobie naprawdę bliscy, choc tak naprawdę nie jest łatwo nam się porozumiewać: ja nie znam japońskiego, a Takashi właściwie nie mówi po angielsku. Bywa, że korzystamy z usług tłumacza, ale po pewnym czasie zaczynamy go ignorować i znad swoich drinków porozumiewamy się bardziej intuicyjnie (śmiech). Asano, Doyle, Miike to świetna ekipa i po dwóch wspólnych projektach: „Last Life in the Universe” oraz „Invisible Waves” chcieliśmy kręcić wspólnie jeszcze jeden film, ale niestety nie udało się go sfinansować. Zawsze jednak powtarzamy sobie, że to nie jest nasze ostatnie słowo i na pewno spotkamy się jeszcze na planie. Prędzej czy później.