"Dobry, zły i zakręcony" (aka "Joheunnom nabbeunnom isanghannom")
Korea Płd. 2008; Reżyseria: Kim Ji-woon; Obsada: Jung Woo-sung, Lee Byung-hun, Song Kang-ho; Dystrybucja: Polmedia/ Kemus Film; Czas: 128 min; Premiera: 9 października; Ocena 3/6
Kim Ji-woon ma niewątpliwy talent do żonglerki filmowymi gatunkami, sprawnego podrabiania stylów i konwencji, nicowania ich na lewą stronę, wpisywania w inny od pierwotnego kontekst i ozdabiania nie do końca własnym, ale wyrazistym charakterem pisma. Wszystkie jego poprzednie filmy były wysmakowane plastycznie, opowiadane za pomocą obrazów, ograniczające do minimum dialog, rozgrywające specyficzne poczucie humoru i dalekowschodnią brutalność. Niezależnie, czy Kim brał się za komedie, horror, czy gangsterski thriller w klimacie noir zawsze potrafił elastycznie wpasować się w gatunkowe ramy, nie przekraczając granic pastiszu lepić własne kino z ogranych patentów. Tym razem poszedł w tej zabawie nieco dalej.
Już samo odniesienie w tytule do absolutnie kultowego filmu Sergio Leone sugeruje jednoznacznie, że tym razem bawimy się w spaghetti western po koreańsku. I tak się właśnie dzieje na każdym poziomie filmowej konstrukcji – fabuły, narracji, celebracji i stylizacji. Zamotana intryga opowiadająca o gonitwie za mapą wskazującą drogę do domniemanego skarbu zmajstrowana została z najbardziej ogranych westernowych motywów, tyle że przeniesionych z fantazją w realia Mandżurii lat 30. Napady na pociągi, strzelaniny, pojedynki, pogonie – wszystko to podrabia styl spaghetti westernów z radosną dezynwolturą. Celebracje w zwolnionym tempie, patos, błazenada – wszystko wymieszane w rozsądnych proporcjach i doprawione pożyczkami z innych gatunków, choćby kina przygodowego.
Kolejne wejścia twardych charakterów, kolejne wystudiowane pozy, znaczące spojrzenia, nie dbające o logikę, ale o atrakcyjność zakręty fabuły zaplanowane zostały i zainscenizowane z postmodernistyczną beztroską. A jednak nie do końca się ten western udał. Kim idzie w zbytnią umowność, dynamizm akcji podnosi do roli fetyszu, efektowność zamienia na efekciarstwo, zbyt często przekracza granice pastiszu popadając w karykaturę, a barokową formę cyzeluje do granic momentami zabawnego, ale momentami też nużącego kiczu. Źle się tego nie ogląda, zwłaszcza w drugiej części, gdy galeria postaci przerzedza się na tyle, że można się połapać kto jest kto, a zagadka skarbu, który chcą zdobyć Japończycy, Rosjanie, koreańscy patrioci, handlarze opium i wszystkie gangi w całej Korei podtrzymuje zainteresowanie pretekstową akcją. Diabeł jak zwykle tkwi w szczegółach, a tych żonglując konwencjami Kim za dużo pogubił, by uznać go za prestidigitatora doskonałego.