Nadzieje, które rozbudziły nagrody dla debiutującej Katarzyny Rosłaniec, okazały się płonne. Jej „Galerianki” to niestety dość banalny i do tego źle zrobiony film. Zamiast pełnokrwistych bohaterek dostaliśmy postaci jak z XIX-wiecznej powieści tendencyjnej. Rosłaniec, co podkreśla w wywiadach, wychodzi z założenia, że jak coś szokuje i rusza, to jest dobre na film. Problem z jej obrazem polega na tym, że owszem szokuje i rusza na poziomie wystarczającym do interwencyjnego artykułu w gazecie. Na poziomie produkcji filmowej pozostaje zbiorem scenek rodzajowych z naiwnymi dialogami (niekiedy podrabianymi na Masłowską) i dydaktycznym smrodkiem.

Reklama

"Rewers" Lankosza rzucił Gdynię na kolana >>>

Na ten sam temat co Rosłaniec zrobił film Robert Gliński, notabene opiekun artystyczny jej debiutu. Wszedł z kamerą w środowisko dzieciaków, którym brakuje wszystkiego – oparcia ze strony rodziców, opieki, pieniędzy. Tytułowe świnki to nastolatki, które można mieć za prezenty. Drinki na dyskotece – jeden seks, wakacje w Łebie – dziewięć numerków, wylicza cennik „uczuć” starszy kumpel 16-letniego Tomka. Chłopiec zakochany po uszy w jednej ze świnek zaczyna zarabiać na jej zachcianki, prostytuując się. Sztampowe ujęcie tematu byłoby jeszcze do przełknięcia, gdyby nie fakt, że w połowie filmu kończy się pomysł na scenariusz i reżyser robi karkołomna woltę, zmieniając swojego bohatera z ofiary w kata.

"Miasto z morza" otworzyło gdyński festiwal >>>

Nad niedolą ludzką pochylili się, również z nieciekawym efektem Jarosław Szoda i Bolesław Pawica. Spletli w swoim „Handlarzu cudów” historię leczącego się alkoholika Stefana (Borys Szyc), który swoje uzdrowienie powierza Matce Boskiej z Lourdes i dwójki małoletnich nielegalnych uchodźców z Kaukazu, którzy próbują wydostać się z Polski, by dołączyć do ojca we Francji. Film przytłaczający widza wszystkimi nieszczęściami świata nie wychodzi niestety poza ramy interwencyjnego produktu.

W Gdyni pojawiały się też dwa bardzo oczekiwane filmy – „Dom zły” Wojciecha Smarzowskiego i „Mniejsze zło” Janusza Morgensterna. W obu przypadkach było na co czekać. Smarzowski robi filmy rzadko. Od jego debiutu na dużym ekranie – „Wesela” minęło pięć lat. W tym czasie dojrzał projekt, który jak mówił sam reżyser, miał być realizowany jeszcze przed „Weselem”. Stan wojenny, głęboka bieszczadzka prowincja. W stojącym na odludziu domu porucznik Mróz z Milicji Obywatelskiej prowadzi wizję lokalną w sprawie potrójnego morderstwa, które zdarzyło się tam cztery lata wcześniej. Tymczasem sprawa zaczyna się wiązać z grubą aferą w lokalnym komitecie PZPR. Film jest znakomity pod każdym względem – i jako obraz, i jako obserwacja socjologiczna, i wreszcie jako dreszczowiec.

Z kolei „Mniejsze zło” starego mistrza Janusza Morgensterna, choć trzyma klasę, to jednak na poziomie wyższych stanów średnich. Film ma znakomite epizody, ale jako całość jest jednak zbyt schematyczny i niepotrzebnie upraszczający zakończenie książki Janusza Andermana, na podstawie której powstał. Być może w opowieść o pisarzu – oportuniście, osadzoną w latach 80. więcej życia tchnąłby zdolniejszy aktor niż nijaki i mało wiarygodny Lesław Żurek. Film kradną aktorzy z drugiego planu: świetni w rolach jego wiecznie skłóconych rodziców Janusz Gajos i Anna Romantowska.

Reklama

Zarówno obraz Morgensterna, jak i Smarzowskiego, a także niepokazywane jeszcze „Wszystko, co kocham” Jacka Borcucha to ciekawe i niebanalne pomysły jak spojrzeć na naszą historię najnowszą, na koniec lat 70., stan wojenny, „Solidarność”, bez zadęcia martyrologii i szkolnego odrabiania lekcji.



Wydarzenie dnia: "DOM ZŁY"
Druga kinowa fabuła w karierze Wojciecha Smarzowskiego i drugi strzał w dziesiątkę. Smarzowski pokomplikował swój film czasowo i narracyjnie: przeplatając opowieść tragicznej nocy 1978 roku na bieszczadzkim odludziu, w wyniku której padły trzy trupy z odbywającą się cztery lata później wizją lokalną. Niesamowita historia plus genialne zdjęcia Krzysztofa Ptaka i muzyka Mikołaja Trzaski.