"Miasto z morza"
Polska 2009; reżyseria: Andrzej Kotkowski; obsada: Julia Pietrucha, Jakub Strzelecki, Paweł Domagała, Małgorzata Foremniak, Marian Dziędziel; dystrybucja: Syrena Films; czas: 112 min; Premiera: 9 października; Ocena 1/6



Na zrobionych z epickim rozmachem filmach o mitach założycielskich zbudowano Hollywood. Piękne freski w technikolorze, choć niewątpliwie już niemodne, mają przecież niewątpliwy urok i powtarzane w telewizji na różne świąteczne okoliczności wciąż znajdują swoich widzów. Na widowisko w stylu dawnej fabryki snów – takie, co to połączy politykę, historię, piękny patriotyczny zryw z równie porywającą historia miłosną – zamachnęli się twórcy „Miasta z morza”. Z ich porywu wyszła katastrofa i to nawet nie piękna.

Materiału na film z polotem nie było, jednak z powieści Fleszarowej Muskat „Tak trzymać” dało się zrobić przynajmniej rzecz porządną. Tymczasem Andrzej Kotkowski („Obywatel Piszczyk”) wybierając kontrowersyjną stylistykę dojrzałego socrealizmu – z łanami zboża, dziołchami z warkoczami grubymi jak ręka i dzielnymi młodzianami nie bojącymi się potu i łez, zrobił film, który największą karierę może zrobić w klinikach leczenia bezsenności. Ciągnie się „Miasto z morza” niewiarygodnie długo, a nic się w nim właściwie się nie dzieje. To nie Tarantino, by spodziewać się innego rozwoju wypadków, niż przewidziany w podręcznikach historii. Wiemy więc od początku, że mimo perturbacji port w Gdyni powstanie.

Reklama

Co zatem fabularnie oferują nam twórcy filmu, by utrzymać naszą uwagę? Nic. Bowiem historia prywatna jest płaska jak naleśnik i kompletnie nie rekompensuje niedosytu zwianego z błahym przedstawieniem wielkiej historii. Na ekranie odbywa się jakiś mętny, przewidywalny i pozbawiony temperatury romans młodej Kaszubki (bardzo zła Julia Pietrucha) z ubogim przybyszem z Warszawy (jeszcze od niej gorszy Jakub Strzelecki). Dramaturgii w tym nie ma za grosz, napięcie jest pełzające, finał przewidywalny i nudny. Niemrawo prącemu do przodu filmowi nie pomagają aktorzy. Wszyscy bez reszta wypadają w „Mieście z morza” tragicznie. Marian Dziędziel jako zacięty Kaszub, który córki przybyszowi nie odda, jest jakby z innej bajki. Małgorzata Foremniak jako lokalna piękna wdowa leci serialowym ściegiem. Pozostali – entuzjaści budowy portu – grają równie lekko, co aktorzy najęci do reklamy proszku do odplamiania albo innego cud-produktu. Kino to – można śmiało powiedzieć –propagandowe, gdzie aktorzy nie grają, a deklamują deklaracje o konieczności budowy wielkiego , by Polska rosła w siłę na przekór Niemcom.

Nawet jeśli „Miasto z morza” było planowo filmem planowo z tezą i na zamówienie to zleceniodawcy srogo się na takiej promocji swojego miasta zawiodą. Film był zapowiadany jako „opisujące jeden z przełomowych momentów w odradzającej się Polsce po roku 1918 epicki obraz”. Z wielkiego wyczynu jakim na pewno było zbudowanie Gdyni wyszedł filmie Kotkowskiego jakiś potwornie niestrawny gniot, raczej mit Gdyni pogrążający.