Nie kusiło pana, by - przy tak ogromnej ilości brzytew na planie filmu "Sweeney Todd" - wreszcie bardzo dokładnie się ogolić?

Johnny Depp: Nie lubię być dokładnie ogolony. Wolę zarost, za którym mogę się schować. Ale dobrze rozumiem, jakie to uczucie, gdy siadasz na fotelu, a ktoś całkowicie ci obcy namydla twoją twarz i zbliża niezwykle ostry narzędzie do gardła. Przerażające!

Reklama

Z Timem Burtonem nakręcił pan już sześć filmów. Musi być coś, co was do siebie przyciąga...

Istotnie, gdy wiele lat temu zobaczyłem Tima po raz pierwszy w małej kawiarni w Los Angeles, poczułem, że coś nas łączy. I to na wielu poziomach - choćby nasza dziwna fascynacja zrozumieniem absurdalności rzeczy, które w latach 70. były normą. Takich jak sztuczne owoce na stole w kuchni. Dlatego jestem szczęściarzem, że mogę z nim pracować. Za każdym razem, kiedy dzwoni telefon i okazuje się, że to Tim, który ma jakiś nowy pomysł na film, jestem bardzo podekscytowany. Niestety, bywa tak, że nie dzwoni nawet przez trzy lata!

Tym razem jednak to zrobił i kazał panu śpiewać. Zdziwił się pan?

Przede wszystkim strasznie się bałem. Nigdy wcześniej nie śpiewałem na ekranie. Nagrałem więc demo w garażu znajomego i wysłałem je Timowi. A potem już tylko trzymałem kciuki i czekałem na rozwój wypadków.

Przecież jako nastolatek występował pan w różnych zespołach...

Reklama

Ale grałem na gitarze. Nigdy nie chciałem śpiewać, nie sądziłem nawet, że to potrafię. I nadal tak nie uważam. Zacząłem występować w klubach, gdy miałem 14 - 15 lat. Potem jeździłem w różne trasy koncertowe, a gdy miałem lat dwadzieścia parę, wciągnąłem się w aktorstwo. Dzięki Bogu, tak zostało.

Znał pan obsypaną nagrodami broadwayowską wersję "Sweeney Todd" w reżyserii Stephena Sondheima?

Dostałem nagranie tego musicalu i bardzo dokładnie się w nie wsłuchiwałem. Widziałem także kilka bardziej współczesnych produkcji. Dzięki temu mogłem stworzyć nowego, innego Sweeneya - w dobrym tych słów znaczeniu. Sweeneya bardziej współczesnego. Prawie punkrockowego.

Demoniczny Golibroda z Fleet Street to chyba najbardziej wściekły ze wszystkich bohaterów, jakich pan kiedykolwiek zagrał. Czy taka rola może być sposobem na oczyszczanie się ze złych emocji?

Czasami wręcz przeciwnie - Sweeney przyciągał do mnie złe emocje. Ale cóż, trudno było tego uniknąć, gdy musiałem śpiewać, krzyczeć albo - co najgorsze - bić Sachę Barona Cohena. To było naprawdę przykre, bo bardzo go lubię!

"Sweeney Todd" ma sporo wspólnego z pańskim wcześniejszym filmem "Z piekła rodem".

"Z piekła rodem", cała saga Kuby Rozpruwacza, nierozwiązane zbrodnie i XIX-wieczny Londyn zawsze niezwykle mnie fascynowały. Przeczytałem chyba wszystko, co kiedykolwiek napisano na ten temat. Sweeney jest w pewien sposób do Kuby podobny, ale kierują nim inne pobudki. Najpierw jest ofiarą, która marzy o zemście. Dopiero potem to marzenie staje się jego obsesją, a następnie zmienia się w szaleństwo. Zemsta jest jedyną rzeczą, która go motywuje do działania i trzyma przy życiu.

Czy uważa się pan za gwiazdę filmową?

Stanowczo: nie. Ten tytuł zarezerwowano dla innych. Ja jestem tylko facetem z dziwną pracą. Facetem, który może wcielać się w wiele rozmaitych postaci, chociaż zazwyczaj skłaniam się ku tym ułomnym.