Wbrew stereotypowej opinii o wyrafinowaniu Francuzów i francuskiego kina, film Frédérica Schoendoerffera nie należy do dzieł subtelnych. Reżyser znany u nas za sprawą "Tajnych agentów”, za punkt ambicji wziął sobie dążenie do absolutnego realizmu w sposobie ukazywania kryminalnej socjety.
Tyle że wierność prawdzie oznacza w jego przypadku bezsensowne sceny przewiercania kolan, wydłubywania oczu, bardzo dosadnie inscenizowanych gwałtów i wszystkiego, co powinni robić rasowi mafiosi. Krwawa jatka w jego zamyśle miałaby się składać w iście szekspirowską tragedię o władzy i namiętności. Ale Francuz zapomniał, że nie każdy film, w którym krew zalewa ekran (a przy okazji i widza), jest od razu "Tytusem Andronikusem” i nie każda opowieść o umiłowaniu władzy musi mieć głębię "Ryszarda III”. "Żołnierze mafii” nie mają jej na pewno. Film Schoendoerffera okazuje się bowiem pustą, idiotyczną sieczką, nie zostawiającą po sobie nic poza niesmakiem.