W pierwowzorze emerytowany pracownik sycylijskiej kolei Matteo Scuro (Mastroianni) po śmierci żony postanawia odwiedzić piątkę swoich dzieci rozsianych po całych kontynentalnych Włoszech. Wychodzi na jaw, że ich losy są całkiem inne od oficjalnych wersji przedstawianych ojcu, a matka, która była powiernicą tajemnic dzieci starannie selekcjonowała, informacje o nich. Matteo postanawia to zmienić, a po powrocie na Sycylię przy grobie żony składa jej ironiczny raport z podróży.

Reklama

Podobnie rzecz ma się w nowym filmie zainspirowanym przez utwór Tornatorego: owdowiały Frank (De Niro) czuje, że pochłonięty pracą w fabryce kabli, przegapił dorastanie swoich (to jednak Ameryka i inny model rodziny) trojga dzieci. Porzuca więc pielęgnowanie ogródka i postanawia wyruszyć w podróż przez całe Stany z Nowego Jorku do Las Vegas, aby pojednać się z każdym z nich.

Poczuje się podczas tych niezapowiedzianych wizyt zbędny i niepotrzebny, niemal obcy, niczym anachroniczny fragment przeszłości we współczesnych dekoracjach. Rosie, Amy i Robert nie mają czasu dla ojca, nie tylko dlatego że mają swoje życie, ale nie dopuszczają go bliżej, chroniąc przed trudną prawdą.



Zamienił stryjek

Anglik Kirk Jones, który wziął się za przeróbkę dzieła Tornatorego podszedł do swego zadania bardzo serio. Przejechał Amerykę greyhoundami i Amtrakiem, byle tylko uchwycić klimat konkretnych miejsc i typografię ludzi. I to akurat udało się nieźle, tłumaczenie realiów z włoskich na amerykańskie wygląda i przekonująco, i wiarygodnie.



Tyle że nie w dosłowności, nie w namacalności tkwiła siła filmu Tornatorego, ale w magicznej aurze pomieszania czasów i aspektów, w niejednoznaczności relacji. Nie był to rodzinny dramat z happy endem, a na taki przerobił tę historię Jones. Niedookreśloną nostalgię zamienił na sentymentalną celebrę, nerwową szamotaninę zastąpił łzawym patosem, a ulotną poezję ze znakami zapytania przetłumaczył na dobitną prozę z mnóstwem wykrzykników. Jones powtarza w kółko to samo w niezliczonych wariantach. Wszystko rozgrywa się wedle prostego schematu – tymczasowy konflikt, wyjaśnienie tajemnic, katharsis i na koniec rzeczywiście wszyscy mają się dobrze. U Tornatorego tak prosto nie było.

Nie znaczy to wcale, że film Jonesa jest zły. Bardzo sprawnie wyreżyserowany, poprowadzony z wyczuciem, ma całkiem sporo nieźle zainscenizowanych scen. Problem w tym, że jest też do bólu poprawny, przewidywalny, wszelkie problemy i konflikty przykrywający krzepiącym hollywoodzkim lukrem. I to mimo że Robert De Niro jest w swej roli znakomity. Twarzą, spojrzeniem, drobnym gestem wydobywa ze swego bohatera wycofanie, cynizm, głód uczuć, ironię, a przy tym sytuuje go w delikatnej, ale świadomie rozgrywanej kontrze do kreacji Marcello Mastroianniego.

Reklama

De Niro wystaje poza uładzony świat familijnej dramy, w której taplają się jego filmowe dzieci: Drew Barrymore, Kate Beckinsale i Sam Rockwell. Na ich tle De Niro błyszczy, choć i tak cały czas się jednak pamięta, że patrzy się na aktora większego od swej roli i od samego filmu.



Druga woda po kisielu

Mamy więc w przypadku nowej wersji "Wszyscy mają się dobrze" do czynienia z przypadkiem dla remake’u niemal klinicznym. Po kino z Europy Hollywood sięga przecież od lat. I przeważnie kończy się to tak samo - przykrojeniem do wymiarów przyciasnej gatunkowej ramki. W tym Amerykanie zawsze byli mistrzami.



Wyciągali z oryginału wyrazisty gatunkowy genus proximum i niemal zawsze gubili po drodze differentia specifica. Porzucali wszystkie te drobne szczegóły, które stanowiły o wyjątkowości, niepowtarzalności, a wyraźny charakter pisma zamieniali na rzemieślniczą poprawność stylu zerowego. W imię czego? Ano w imię tego, że Amerykanie zbyt zawiłych historii, na dodatek rozgrywających się w innych niż ich własne realiach, nie rozumieją.

A poza tym cierpiący na brak własnych pomysłów i scenariuszy Hollywood chętnie korzystał i wciąż korzysta z gotowców. Efekt był zawsze albo prawie zawsze taki sam: gatunkowa przewidywalność. Owszem, udało się nie zepsuć do końca "Ceny strachu" Clouzota, "Do utraty tchu" Goddarda, anielskiej poezji "Nieba nad Berlinem" Wendersa nie rozpuścić do końca w melodramatyzmie "Miasta aniołów", ale to zawsze jednak były podróbki, jakoś wybrakowane, jakoś puste i bezduszne. Częściej bywało jednak katastrofalnie, jak w przypadku przeróbki "Nikity" Luca Bessona na "Kryptonim Nina" albo zamiany dezynwoltury "Dopaść Cartera" na sieriozną łopatologię w "Dorwać Cartera".



Azja i Europa

W ostatnich latach ulubionym terenem łowieckim hollywoodzkich researcherów stała się Azja. Mieliśmy całą falę przeróbek azjatyckich, zwłaszcza japońskich horrorów, ale i oscarową "Infiltrację" Scorsesego na podstawie "Piekielnej gry" z Hongkongu. Do Europy też jednak podrabiacze zaglądają, już nie tylko do Wielkiej Brytanii, Francji i Włoch jak niegdyś, ale też np. do Hiszpanii ("Vanilla Sky") albo i Norwegii ("Bezsenność"). Ze skutkiem przeważnie wciąż tym samym, co wynika po trosze także z racji wymuszającego ostrożność producenckiego systemu.



Na jego urokach wyłożył się niedawno nawet Michael Haneke, osobiście przygotowując amerykańską wersję swojego "Funny Games". Zdecydowanie lepiej radzą sobie Amerykanie z remake’ami własnych produkcji sprzed lat. Te czasem wychodzą im nie najgorzej, ale interkulturowe transpozycje nawet w dobie globalizacji kończą się trywializującymi uproszczeniami.

Wyjątki się zdarzają, przeważnie wtedy, gdy ramy gatunkowe są same w sobie dosyć sztywne, tak jak w udanej amerykańskiej wersji "Kręgu" albo wtedy, gdy jeden gatunek tłumaczy się na inny, jak w samurajskiej balladzie "Siedmiu samurajów" Kurosawy twórczo przerobionej na westernowych "Siedmiu wspaniałych". Jak to zwykle bywa, wyjątki jednak jedynie potwierdzają regułę, a remake "Wszyscy mają się dobrze" jest owej reguły potwierdzeniem niemal szkolnym.



Remake remake’owi nierówny

Hollywoodzkie remaki są niemal tak stare jak kino dźwiękowe. Pierwsze powstały już w latach 30. ubiegłego wieku - wówczas twórcy sięgali najczęściej po filmy amerykańskie. Dopiero potem zaczęto przygotowywać nowe wersje kinowych hitów z Europy i Azji.
Wśród remake’ów można znaleźć filmowe arcydzieła. Western "Siedmiu wspaniałych" Johna Sturgesa należy dziś do kanonu kina, podobnie jak jego pierwowzór - "Siedmiu samurajów" Akiry Kurosawy. Klasyk kina grozy "Ostatni dom po lewej" Wesa Cravena jest zaś adaptacją oscarowego "Źródła" Ingmara Bergmana.
Większość przeróbek (wśród których dominują nowe wersje francuskich komedii i japońskich horrorów) nie dorównuje jednak oryginałom. Warto jednak przyjrzeć się takim filmom, jak "Klatka dla ptaków" Mike’a Nicholsa (remake filmu Edouarda Molinaro) czy "Vanilla Sky" Camerona Crowe’a (nowa wersja "Otwórz oczy" Alejandro Amenabara). Szczególnym przypadkiem filmowego remake’u jest "Ostatni sprawiedliwy" Waltera Hilla - to hollywoodzka wersja spaghetti westernu Sergia Leone "Za garść dolarów", który z kolei był europejską przeróbką "Straży przybocznej" Akiry Kurosawy.