"Civil War"

Istnieje teoria, że wojna secesyjna nigdy się nie skończyła. Jasne, że to metafora - obejmująca rasizm, trumpizm, największe od 150 lat podziały w Stanach Zjednoczonych, skutkujące otwartą agresją, jak atak z 6 stycznia 2021 roku.

Reklama

W dystopii Alexa Garlanda też widzimy szturm na Kapitol, ale bynajmniej nie chodzi o infantylną paralelę. To nie jest film antyrepublikański i nie ma w nim żadnego podłoża konfliktu, zostajemy wrzuceni w sam środek wojny wybuchłej z niejasnego powodu.

I to jest ekscytujące, lecz jednocześnie przerażające, jako że od progu trup ściele się gęsto, a makabryczne obrazy eksplozji i egzekucji przeplatają się z kadrami uwodzącymi swoją kompozycją. Oscylujący pomiędzy niepokojącą ciszą a miażdżącym chaosem projekt dźwiękowy IMAX potęguje immersję - przez co jeszcze trudniej pozbyć się wrażenia "estetyzacji przemocy".

Reklama

W końcu to kino tylko bawi się w wojnę, niczym uzależniony od adrenaliny bohater brawurowego Wagnera Moury, czyli niezapomnianego (również dzięki memom) Pabla Escobara z "Narcos". To kino tylko udaje reportaż wojenny, którym takie "20 dni w Mariupolu" Mścisława Czernowa de facto są. Coś tu się zatem w człowieku przed ekranem buntuje, tym bardziej gdy dochodzi dysonans pod postacią kontrowersyjnych wyborów muzycznych, jak choćby "Say No Go" De La Soul ilustrujące scenę masakry.

Tyle że to wszystko celowe. Prowokacyjne. Nieprzypadkowo nigdy do końca nie wiadomo, czy wojnę domową wywołali Republikanie, Demokraci, czy może w ogóle libertarianie lub jakakolwiek inna grupa. Więcej: nie wiemy nawet, którzy to są ci dobrzy, a którzy ci źli - choć w naturalnym odruchu zakładamy, że ucharakteryzowany w pewnym stopniu na Trumpa i porównywany do Mussoliniego czy Kaddafiego prezydent stoi po ciemnej stronie mocy, zaś Siły Zachodnie Teksasu i Kalifornii z separatystycznym rządem na Florydzie to ci "nasi". Tylko dlaczego ci "nasi" nigdy nie biorą jeńców, a quasi-Trump ma twarz Nicka Offermana, ikony "wokeizmu" po roli Billa w odcinku "The Last of Us" będącym dla wielu "Love Story" pokolenia Z. Ładnie tu się z nami pogrywa.

Reklama

Ale "Civil War" być może nawet bardziej niż o Ameryce jest o mediach. Ściślej - o etyce dziennikarskiej i jej różnych interpretacjach, analogicznie jak "Druga wojna secesyjna" Joe Dantego - niedoceniana, a profetyczna satyra political fiction z końca lat 90., która analizowała tytułową możliwość z perspektywy stabloidyzowanej kablówki. Różnica leży w powadze ujęcia zagadnienia, jak to u twórcy "Ex Machiny" i "Anihilacji".

Jakże symboliczne, że brytyjski "The Telegraph" w nagłówku określa film Garlanda mianem "Czasu apokalipsy" dla centrystów - ale już w pierwszym akapicie recenzji krytyk Robbie Collin tłumaczy, że takie określenie "byłoby nie fair". I faktycznie by było - bo reżyser proponuje refleksję wykraczającą ponad symetryzm. Refleksję nad dziennikarstwem jako dążeniem do prawdy - i ponoszonych z tego tytułu kosztach. Tak osobistych, jak społecznych.

Jest w „Civil War” scena, w której fotoreporterka rewelacyjnie grana przez Kirsten Dunst w odartej z gwiazdorstwa wersji make-up-not-make-up mówi, że przez całą karierę robiła te wszystkie wstrząsające zdjęcia w dalekich krajach właśnie po to, by sytuacja nie powtórzyła się na amerykańskiej ziemi - ale nikt nie posłuchał. To doprawdy ponure zakwestionowanie użyteczności zawodu, z tym że niejednego. Garland składa tu bowiem samokrytykę; postać Dunst jest przedłużeniem reżysera starającego się obrazami pełnymi brutalności i śmierci przekonać do pacyfizmu. Jak niewielkie sztuka ma tu tak naprawdę znaczenie, widzimy właśnie za naszą wschodnią granicą. Cóż wykrwawiającej się Ukrainie po Oscarze dla "Mariupola".

Z drugiej strony, zestawiając zgorzkniałą bohaterkę Dunst z aspirującą młodą fotografką (Cailee Spaeny w kolejnej świetnej roli po "Priscilli"), a tym samym kontrastując ponowne przebudzenie z utratą niewinności, Garland przemyca odrobinę nadziei do zaklętego kręgu przemocy. Jednak robi to tylko po to, żeby zaraz tę nadzieję zgasić. I zafundować nam terapię szokową.

Przyszłość Ameryki i dziennikarstwa pozostaje niepewna. Dystopia dla każdego znaczy co innego, ale rozgrywa się na oczach nas wszystkich.

Trwa ładowanie wpisu

Gdzie zobaczyć: w kinach od 12 kwietnia