"Porwany"

Wybitny reportaż amerykańskiego antropologa Davida Kertzera "Porwanie Edgarda Mortary" pierwotnie planował przenieść na duży ekran sam Steven Spielberg. On zapewne bardziej skoncentrowałby się na losach żydowskiego chłopca odebranego rodzinie przez Kościół rzymskokatolicki na mocy okrutnego papieskiego prawa, uznającego każde ochrzczone choćby potajemnie dziecko za własne.

Reklama

Dobrze się jednak stało, że projekt ostatecznie przejął Marco Bellocchio, twórca od dekad konsekwentnie zgłębiający niewygodne prawdy włoskiej historii. W swojej imponującej filmografii rozliczał już mieszczan ("Pięści w kieszeni"), media ("Dajcie sensację na pierwszą stronę"), armię ("Marsz triumfalny") i mafię ("Zdrajca"). Teraz wziął się za kler, lecz bynajmniej nie w tak toporny sposób, jak Wojciech Smarzowski.

Reklama

Monumentalna adaptacja jest ściśle powiązana z włoską kulturą sakralną, o czym praktycznie cały czas przypominają nam wspaniałe zdjęcia Francesca Di Giacoma ("Martin Eden") i scenografia Andrei Castoriny ("Zdrajca"). Kiedy młodziutki bohater przymusowo podróżuje przez różne miasta, zarówno jemu, jak widzom ukazują się głównie nowe katedry i kościoły.

Akcja filmu, zgodnie z książką, rozpoczyna się w 1858 roku w Bolonii, kiedy to do domu Mortarów wdzierają się karabinierzy, aby na rozkaz papieża Piusa IX (fascynująco demoniczny Paolo Pierobon o wyglądzie włoskiego Tadeusza Łomnickiego) zabrać rzekomo ochrzczonego sześcioletniego Edgarda (Enea Sala) ku rozpaczy jego wielodzietnej rodziny, w tym ojca Salomone (Fausto Russo Alesi) i matki Marianny (świetna Barbara Ronchi), a także całej społeczności żydowskiej.

Film z oczywistych względów gubi niuanse literackiego pierwowzoru, ale też szybko staje się jasne, że Bellocchia interesuje nie tyle konflikt między Mortarami a papieżem, ile animozje i zależności między schyłkowym Państwem Kościelnym a Włochami u progu Risorgimento.

Reklama

W paru miejscach czuć, że przydałby się większy budżet, niemniej osobista tragedia zostaje wystarczająco zgrabnie wpleciona w dużo szerszy kontekst, obejmujący nie tylko relacje Włoch z Kościołem, ale i niejednolitość samej "włoskości", zbyt często automatycznie kojarzonej z katolicyzmem.

Bellocchio od początku kładzie nacisk na kontrast między kościelnym bogactwem, władzą, religią sprowadzoną do obrzędów rytualnych pośród ociekających złotem ołtarzy a skromną, domową wiarą włoskich Żydów, wspólnie odmawiających szemę przed każdym snem i gorliwie, acz niefanatycznie trzymających się zasad judaizmu.

Owszem, "Porwany" nie jest dziełem specjalnie wyrafinowanym. Metafory są dosadne: symbole religijne stopniowo ustępują miejsca włoskim flagom, Piusowi śni się obrzezanie, zaś w innej sennej sekwencji sam Jezus schodzi z krzyża, by literalnie odejść z Kościoła. Ale to wszystko działa, być może dlatego, że wpisuje się w patos narzucony przez samą instytucję kościelną.

W najciekawszej analogii przyszłość Edgarda i Włoch zostają ze sobą powiązane. "Uwolnimy go, kiedy uwolnimy Rzym", uspokaja ktoś. Ale tak jak całkowita wolność od wpływów Kościoła pozostaje dla Włochów mrzonką, tak oswobodzenie młodego Mortary po latach indoktrynacji wydaje się niemożliwe. Pranie mózgu czyni nieodwracalne szkody. Podobnie jak sukcesywnie sączony antysemityzm, odradzający się właśnie na ulicach Italii i całej Europy wskutek wydarzeń na Bliskim Wschodzie. I niedający się usprawiedliwić nawet haniebnymi czynami Izraela - w tym kontekście "Porwany" brzmi jak ostrzeżenie, w które warto się wsłuchać.

Trwa ładowanie wpisu

Gdzie zobaczyć: w kinach