"Priscilla"
Wspomnienia jedynej żony "króla rocka and rolla" były już ekranizowane, tyle że dla telewizji, w trzygodzinnej produkcji Larry'ego Peerce'a "Elvis i ja" (1988), emitowanej pierwotnie w dwóch częściach.
Kinowy film Sofii Coppoli na pierwszy rzut oka wygląda jak remake tamtej zapomnianej adaptacji. Niektóre sceny i dialogi zostają wręcz odwzorowane jeden do jednego. A jednak reżyserka w znacznie większym stopniu niż jej poprzednik tworzy herstorię - o czym świadczy już sam tytuł. W "Priscilli" jest raptem jedna scena koncertowa, zaś na anachronicznym soundtracku znajdziemy nawet synth-pop, ale żadnych piosenek Elvisa. Nie ma także wplatanych u Peerce'a materiałów archiwalnych ani narracji z offu. Dzięki temu, ale również temu, że tym razem opowieść dedykowana jest ściśle "podręcznej", udaje się zamknąć całość w niespełna dwóch godzinach.
Nietrudno zrozumieć, co uwiodło Coppolę w historii Priscilli Presley - czy raczej Priscilli Beaulieu (dosłownie z francuskiego: Pięknej), everywoman. Kiedy tytułowa bohaterka (słusznie nagrodzona w Wenecji Cailee Spaeny, równie dobra jak Susan Walters w filmie Peerce'a) przemierza przepastne korytarze Graceland, nie sposób odpędzić się od skojarzeń z Kirsten Dunst w roli Marii Antoniny wędrującej po Wersalu po ślubie z delfinem.
Ale historia Priscilli w ogóle pasuje jak ulał do filmografii Coppoli, pełnej melancholijnych portretów młodych kobiet uwięzionych w złotych klatkach przywilejów i konwenansów, wyobcowanych nawet w tłumie, jak siostry z "Przekleństw niewinności" i "Na pokuszenie" czy znudzona żona z "Między słowami". Przy czym reżyserka nigdy nie ukrywała, że doświadczenia jej bohaterek rezonują z jej własnymi przeżyciami jako stojącej zwykle w cieniu członkini "królewskiej" rodziny filmowców.
Ekranowa Priscilla jest właśnie taką osamotnioną królową. Królową pustyni. Zamek przytłacza, króla najczęściej nie ma, a nawet gdy łaskawie się zjawia, pozostaje głównie niedostępny, skupiony na sobie, kapryśny, impulsywny.
Jacob Elordi wypada znakomicie jako narcystyczny facet-dziecko, wydaje się wręcz idealnie skrojony do tak pomyślanego Elvisa, postaci jakby z tego samego katalogu co Nate z "Euforii" i Felix z "Saltburn". Aktor nie idzie w ekstrawertyczną ekspresję i imitację akcentu, jak Austin Butler w widowisku Baza Luhrmanna, filmie różnym od dzieła Coppoli jak ogień i woda. Elvis Elordiego jest mroczniejszy, bez mała neurotyczny. A przy tym wiarygodny. Czy jest czarnym charakterem? Film nie boi się go przedstawiać jako tyrana i człowieka na granicy drapieżnictwa seksualnego, choć reżyserka rezygnuje ze sceny małżeńskiego gwałtu, obecnej w wersji telewizyjnej.
Czy możliwe, że ta pozorna zachowawczość jest rezultatem ingerencji prawdziwej Priscilli, zarządzającej dziedzictwem byłego męża? Nie wydaje się to nadto prawdopodobne w przypadku osoby, która podpisała się jako producentka wykonawcza pod obiema produkcjami. Nowy film zaś, mimo że w dużej mierze wierny książce, pod żadnym względem nie przypomina jednego z tych autoryzowanych biopików, którymi celebryci wystawiają sobie pomniki. Coppola nie szuka sensacji, nie ujawnia niczego ponad rewelacje z literackiego pierwowzoru sprzed blisko czterech dekad. Więcej: bardziej je tonuje niż uwypukla, co harmonijnie wpisuje się w nieprzesadnie gorącą temperaturę jej pastelowej twórczości.
Jednak paradoksalnie właśnie dlatego, że w filmie nie ma fajerwerków emocji, Coppoli udaje się bardzo przekonująco uchwycić zarówno monotonię dziewczęcego życia, jak i uczucie zadurzania się w kimś pozornie niedostępnym, kimś z "lepszego świata". Elvis jest tu tylko symbolem, zresztą podobnie jak Priscilla - przeciętna nastolatka marząca o księciu z bajki, który niespodziewanie staje na jej drodze. Jak mu się więc oprzeć? Doprawdy łatwo zrozumieć podlotka wyrwanego z szarej egzystencji przez najbardziej pożądanego mężczyznę na świecie. Trudniej zrozumieć matkę (Dagmara Domińczyk) i ojczyma (Ari Cohen), którzy pozwolili 14-latce spotykać się z 24-latkiem. Czy rzeczywiście naiwnie wierzyli w szlachetne intencje Elvisa i miłość w pierwszych latach wyłącznie platoniczną? Niezależnie od tego, jak było, wszystko to zostaje należycie podszyte przez Coppolę aluzją czegoś nieodpowiedniego. Przy czym intymność pary pokazano ze smakiem, co istotne zwłaszcza na początku filmu, kiedy Priscilla jest w zasadzie jeszcze dzieckiem.
Ale nawet kiedy bohaterka, bezbłędnie i bez pomocy komputera grana przez Spaeny na przestrzeni kilkunastu lat, tym dzieckiem już być przestaje, wciąż jest wpatrzona w Elvisa jak w obrazek. Jak fanka w idola. A on skwapliwie to wykorzystuje, instruując w kwestii makijażu i ubioru "adekwatnego do figury", wymagając idealnego wyglądu nawet w trakcie porodu.
Otrzeźwienie przychodzi dość późno, ale i tak odwaga Priscilli, by zakończyć toksyczny związek, zapewniający jednakże sławę i pieniądze, może imponować. Tylko dlaczego Coppola wyrugowała z historii romans żony Elvisa z instruktorem karate Mikiem Stone'em, ukazany explicite w starym filmie? Chciała podkreślić niewinność swojej bohaterki? Wątek nie wydał jej się istotny? Faktycznie nie sprawia wrażenie niezbędnego przy tak autorskim podejściu do cudzej biografii, lecz skoro tak, to można by w ogóle wykreślić postać, która jednakże w filmie się pojawia; Priscilla pobiera lekcje sztuki walki, ale sugerowana jest co najwyżej przyjaźń.
Niemniej ten zgrzyt to drobiazg, natomiast warto zwrócić uwagę na różnicę w tym, jak dwa filmy na ten sam temat obrazują definitywne rozstanie Elvisa i Priscilli. W produkcji z lat 80. to Elvis po raz ostatni całuje żonę w progu domu i zapłakany odjeżdża, w asyście dźwięków własnego przeboju "Are You Lonesome Tonight?". U Coppoli z kolei to Priscilla wsiada do samochodu i opuszcza Graceland w rytm "I Will Always Love You" Dolly Parton. Jakże pięknie w tej scenie współgra odzyskanie sprawczości z podsumowaniem związku, który z góry był skazany na porażkę, lecz wcale niekoniecznie przez to niepotrzebny.
Gdzie zobaczyć: w kinach