"Czy to wystarczająco czarne?!?"

Perspektywa to bardzo istotna rzecz. Weźmy taki smoking. Powszechnie kojarzy się on z luksusem i prestiżem. Ale ciemnoskórym przypomina raczej liberię lokaja lub szofera, jednej z tych stereotypowych czarnych postaci, które zaludniały kino u jego zarania. Tę rzeczywistość meblował wyłącznie biały człowiek, tworząc kanon obowiązujący do dziś, ze skrajnie rasistowskimi "Narodzinami narodu" i nieco bardziej łaskawym "Przeminęło z wiatrem" na czele.

Reklama

Debiutancki dokument uznanego krytyka Elvisa Mitchella bierze siłę właśnie z osobistych spostrzeżeń i dygresji, dzięki czemu jest bardziej zaproszeniem do dyskusji aniżeli sztywnym wykładem akademickim.

Film wychodzi co prawda od początków Hollywood, ale szybko zyskuje swobodny rytm, meandrując w kierunku nurtu blaxploitation w kluczowej dla czarnego kina dekadzie lat 70.

Reklama

Luźna narracja ma swoją cenę - przejścia między przywoływanymi filmami lub refleksjami nie zawsze są płynne. Za to zazwyczaj są interesujące, nawet kiedy w kadrze pojawia się konwencjonalna gadająca głowa. Konstatacje takich tuzów, jak Charles Burnett, Samuel L. Jackson, Whoopi Goldberg, Laurence Fishburne, Margaret Avery czy Billy Dee Williams, może i rzadko bywają odkrywcze, za to przeważnie celnie i zwięźle dotykają problemu reprezentacji rasy na ekranie. Najmłodsza w gronie Zendaya wyraża punkt widzenia "spadkobierczyni", zawdzięczającej obecną pozycję uporowi poprzednich pokoleń, z kolei nestor Harry Belafonte nie szczędzi gorzkich, dosadnych słów pod adresem branży, której nie wahał się idealistycznie opuścić u szczytu kariery, zamiast przyjmować ugrzecznione, pasywne role. Jak ta w "Polnych liliach", którą odrzucił, a która ostatecznie przyniosła Oscara i status gwiazdy Sidneyowi Poitierowi.

Na zmarłego w tym roku pioniera, któremu Reginald Hudlin poświęcił osobny dokument, "Sidney" dostępny na Apple TV+, Mitchell spogląda niejednoznacznie. I słusznie, bo choć z jednej strony Poitier grał według białych reguł, to zarazem zrewolucjonizował postrzeganie czarnych aktorów, z którymi odtąd wytwórnie filmowe musiały się liczyć.

Reklama

Ale reżyser chwalebnie koncentruje się w większym stopniu na postaciach mniej znanych masowej widowni. Wspomina nieprzeciętnie utalentowanych Ruperta Crosse'a i Dianę Sands, którzy odeszli przedwcześnie. Zauważa innowacje dokonane przez filmowców niezależnych, jak nieżyjący już też Melvin Van Peebles, autor zjadliwej satyry "Watermelon Man" o rasiście budzącym się nagle w ciele czarnego człowieka, a przede wszystkim przełomowego "Sweet Sweetback's Baadasssss Song", który zainicjował blaxploitation, ale i okazał się prekursorski w aspekcie okołomuzycznym. Otóż jako że Van Peebles nie miał funduszy na tradycyjną reklamę, wypuścił album ze ścieżką dźwiękową autorstwa nieznanej wówczas grupy Earth, Wind & Fire przed premierą filmu w celu uzyskania rozgłosu. Było to na długo przed oczywistym dziś promowaniem filmów singlami.

"Każde pokolenie ma własnego Elvisa lub Eminema", żartuje Mitchell w pewnym momencie, przeskakując między tanecznym krokiem Johna Travolty otwierającym "Gorączkę sobotniej nocy" a charakterystycznym chodem Richarda Roundtree z wcześniejszego "Shafta". Nie chodzi o to, aby kogokolwiek imiennie oskarżać o kradzież, niemniej "inspiracja" jest ewidentna. A to tylko kropla w morzu podobnych przypadków.

Niewątpliwym atutem filmu jest zwrócenie uwagi na tytuły mniej znane, nieobecne w szerszym dyskursie, a znakomite, jak "Putney Swope" Roberta Downeya Sr., "Wielka nadzieja białych" Martina Ritta i "Sounder" tegoż, "Claudine" Johna Berry'ego, "Cooley High" Michaela Schultza, "Killer of Sheep" Charlesa Burnetta, który Mitchell nazywa "ukoronowaniem dekady". Czy te filmy czymkolwiek ustępują swoim białym odpowiednikom? Skądże - a jednak miejsca w podręcznikach musiały im ustąpić. Tak również wygląda zawłaszczenie kulturowe.

Oczywiście nie trzeba się zgadzać z Mitchellem w każdej kwestii. Być może nawet nie należy. Jednak warto docenić jego perspektywę, tym bardziej że w odróżnieniu od wielu innych filmoznawców ukazuje on kino czarnych nie jako monolit, lecz mozaikę indywidualności. Już sam przewrotny tytuł "Czy to wystarczająco czarne?!?", zaczerpnięty z dialogu w "Cotton Comes to Harlem" Ossiego Davisa, można rozumieć na wiele różnych sposobów. Jakich - to już proszę się przekonać samemu.

Gdzie zobaczyć: Netflix