Na pierwszy rzut oka trudno sprowadzić do wspólnego mianownika filmy tak różne, jak polska animacja "Zabij to i wyjedź z tego miasta", kanadyjski dramat aktorski "Jeszcze jest czas" oraz francuski romans "My dwie". A jednak łączy je choćby to, że wszystkie podpisali debiutujący w pełnym metrażu reżyserzy-mężczyźni - co skądinąd wprowadza nam odmianę po projektach kobiecych sprzed tygodnia. Ale jeszcze ważniejsze jest to, że wszystkie te debiuty dotykają tematów pamięci, tożsamości, przemijania, barier pokoleniowych i komunikacyjnych oraz niełatwych relacji rodziców z dziećmi. Doskonały materiał na świąteczną zadumę.

Reklama

"Zabij to i wyjedź z tego miasta"

Uznany animator Mariusz Wilczyński pracował nad swoim pierwszym filmem pełnometrażowym kilkanaście lat. W międzyczasie pochował swojego przyjaciela Tadeusza Nalepę, którego transowy, nierzadko improwizowany blues wspaniale współgra z surrealistycznym charakterem obrazów składających się na "Zabij to i wyjedź z tego miasta".

I nie tylko Nalepę - odeszły także tak znamienite postaci, udzielające się u Wilczyńskiego w dubbingu, jak Andrzej Wajda, Irena Kwiatkowska, Gustaw Holoubek czy Tomasz Stańko. To wszystko przydaje jeszcze nostalgii projektowi z założenia mocno unurzanemu w melancholijnych wspomnieniach.

Na film składa się sekwencja zdarzeń w duchu strumienia świadomości. Reżyser wraca do dzieciństwa w przemysłowej Łodzi przełomu lat 60. i 70. Groteskowa animacja, wprawiająca w ruch szkice na tle pomarszczonego szarego papieru, uwypukla brzydotę i smutek PRL-u. Kolejne bazgroły, jakże piękne w swej celowej koślawości, sugestywnie ukazują nam dym wydobywający się z kominów fabryk, ponure ulice zawalone puszkami po piwie, ryby w sklepie zmieniające się ludzi gotowych do wypatroszenia. Wreszcie Behemota z "Mistrza i Małgorzaty", a nawet samego autora, występującego tu pod postacią nagiego olbrzyma, przerośniętego dziecka.

Zabij to i wyjedź z tego miasta / Materiały prasowe
Reklama

Nieprzypadkowo jedyny żywy kolor to czerwień: dolny pas flagi, wstążka we włosach starszej pani, zakrwawione dzioby kruków. Oto Polska właśnie.

Wilczyński fascynująco wykorzystuje swoje medium do narysowania historii łączącej przyziemność z poezją, a osobiste z kolektywnym. Wspominając rodziców i przyjaciół, kreśli bez zbędnych słów peerelowską sytuację społeczno-polityczną. Jego niezwykły film to zarazem suma indywidualnych doświadczeń i echo pamięci zbiorowej.

W tym quasi-autobiograficznym poemacie najbardziej wzruszają wątki rodzinne, składające się na doświadczenia tak pokoleniowe, jak uniwersalne. Surowy ojciec Mariusza nie potrafi okazać bliskości nawet podczas męskiej wyprawy z synem nad morze. Z kolei gdy próbuje pokazać rodzinie bajkę ze slajdów, opowiadającej o niejakiej myszce Fiki Miki (można domniemywać, że to rozmyślnie "zniekształcona w pamięci" wersja małej małpki Fiki-Miki od Kornela Makuszyńskiego), psuje się rzutnik, w efekcie czego ojciec wpada w furię i całą zabawę szlag trafia.

Matka jest natomiast bierna, wiecznie zmęczona, jak wiele matek z tamtych lat. Na łożu śmierci bełkocze czule do syna, ale on jest zbyt zajęty rysowaniem, by zwrócić na nią uwagę. Czy dopiero ze zmarłymi potrafimy tak naprawdę i szczerze rozmawiać?

Trwa ładowanie wpisu

Gdzie zobaczyć: Nowe Horyzonty VOD od 4 kwietnia

"Jeszcze jest czas"

O nieumiejętności rozmowy z bliskimi opowiada również inny głośny debiut reżyserski - tym razem Viggo Mortensena. Jego film też nie jest stricte autobiograficzny, ale podobnie zawiera niejedno ziarno prawdy.

Idea zrodziła się ponoć w głowie popularnego aktora po pogrzebie matki. Strzępy wspomnień, choć nieukierunkowane konkretnie, ułożyły się w opowieść o toksycznym ojcu cierpiącym na demencję, zgorzkniałym homofobie i rasiście uprzykrzającym życie całej rodzinie.

Nasz antybohater tkwi mentalnie w poprzedniej epoce, niczym postać grana przez samego Mortensena w oscarowym "Green Book". Krewki Amerykanin włoskiego pochodzenia z tamtego dzieła to jednak potulny baranek w porównaniu ze wściekle ksenofobicznym farmerem z "Jeszcze jest czas", "prawdziwym mężczyzną" wedle archaicznego przekonania, że ową męskość buduje się poprzez nieokazywanie emocji, wzbudzanie strachu we wszystkich wokół oraz wychowywanie dzieci twardą ręką i na własne podobieństwo.

Jeszcze jest czas / Materiały prasowe

Łatwo można było uczynić tę rolę karykaturalną. Mortensen miał nosa, obsadzając w niej legendę kina klasy B, niedocenianego należycie Lance'a Henriksena. Osiemdziesięciolatek o twarzy pooranej bruzdami, która sama w sobie wygląda jak dzieło sztuki, nie tylko uwiarygadnia postać ojca z piekła rodem, ale przede wszystkim nadaje konwencjonalnej opowieści głębi. Nawet gdy fabuła wpada niekiedy w koleiny kina familijnego, antybohater Henriksena nie daje się schematom. Łatwego odkupienia nie będzie.

Sam Mortensen zarezerwował dla siebie z kolei rolę łagodnego syna-geja rodem z liberalno-lewicowej fantazji: kochający mąż o azjatyckich korzeniach, rozkoszna adoptowana córka, zdjęcie Obamy na lodówce. Spełniony amerykański sen, który kontrastowo czyni ojcowski koszmar jeszcze bardziej wyrazistym.

Film w dużej mierze opiera się na konfrontacjach obu postaci, przetykanych scenami retrospekcji, w których młodszego ojca przekonująco - choć bez Henriksenowskiej charyzmy - kreuje Sverrir Gudnason, znany z roli Björna Borga w filmie "Borg/McEnroe. Między odwagą a szaleństwem".

Odświeżające jest to, że "Jeszcze jest czas", mimo sygnałów wysyłanych do widza przez ekranowe klisze, nie staje się dramatem o demencji. Choroba nigdy nie służy za usprawiedliwienie paskudnego charakteru antagonisty. Przebaczenie a zapomnienie to dwie różne rzeczy, zdaje się podkreślać Mortensen. A pojednanie nie zawsze jest możliwe. Co nie znaczy, że nie należy próbować, bowiem już sama próba może być nagrodą.

Trwa ładowanie wpisu

Gdzie zobaczyć: Mojeekino.pl. Cineman.pl, Player.pl, Chili, VOD.pl, Canal+ Online, Nowe Horyzonty VOD

"My dwie"

Zgoła odwrotną sytuację mamy w debiucie fabularnym Włocha mieszkającego i tworzącego we Francji, Filippo Meneghettiego. Tutaj to rodzice, nie dzieci, mierzą się z homofobią. Być może wyobrażoną, gdyż nigdy nie dostajemy potwierdzenia, że córka i syn bohaterki są homofobami. Potępiają natomiast sam fakt, że ich matka zdradzała swojego nieżyjącego już męża, a ich ojca - w ich pamięci człowieka niemal bez skazy.

Niewiele jest filmów o 60-letnich kobietach w ogóle, a co dopiero o lesbijkach w wieku emerytalnym. Nina i Madeleine mieszkają w tym samym budynku, ale oficjalnie są dla siebie jedynie sąsiadkami. Od dekad kryją się ze swą miłością, głównie za sprawą spokojnej i wycofanej Madeleine, która nie tylko nie ma odwagi dokonać coming outu przed własnymi dziećmi, ale także boi się wyrzucenia poza heteronormatywny margines. Czy z powodu wygodnictwa, burżuazyjnego stylu życia, czy wyłącznie poprzez bycie "człowiekiem starej daty" i tradycyjne wychowanie? Reżyser inteligentnie pozostawia wiele kwestii w sferze domysłów.

Nina jest za to iście "filmowym" przeciwieństwem Madeleine - od zawsze wolna i niezależna, namawia kochankę na sprzedaż mieszkania i osiedlenie się w Rzymie, w którym niegdyś się poznały. Plany niweczy jednak najpierw niezdecydowanie Madeleine, a potem jej udar, po którym bohaterka traci mowę i zdolności ruchowe. W rezultacie Nina nie ma jak udowodnić, że tworzyła z "sąsiadką" długoletni związek - to tak gdyby się ktoś pytał, po co w ogóle instytucja małżeństw jednopłciowych.

Film stanowi prawdziwy popis wybitnych aktorek - Niemki Barbary Sukowej jako energicznej, porywczej Niny, oraz gwiazdy francuskiego teatru Martine Chevallier w roli powściągliwej Madeleine. Obie są wspaniałe, choć Chevallier ma trudniejsze zadanie, większość filmu grając jedynie spojrzeniem i nieporadnymi ruchami ciała w niedowładzie. Ale świetna jest także Léa Drucker ("Jeszcze nie koniec"), która w roli Anne, córki Madeleine, odchodzi od stereotypu młodej wyzwolonej Francuzki, jaka w bardziej przewidywalnym scenariuszu witałaby niespodziewany coming out matki z entuzjazmem. Nic z tego - Anne jest co najmniej skonsternowana i dopiero stopniowo godzi się z nową dla niej sytuacją.

Przede wszystkim jednak Meneghetti zwraca uwagę na to, co niewypowiedziane, co między słowami. Tak też dowiadujemy się o niezwykle silnej więzi łączącej bohaterki - poprzez przelotny dotyk, muśnięcie ustami w pośpiechu - nie trzeba paraliżu czy innej choroby, by tak wyglądała rzeczywistość wielu ludzi niemieszczących się w "normatywnych" standardach.

Co za tym idzie, reżyser frapująco opowiada o sile komunikacji niewerbalnej - zagląda przez wizjery, uchylone okna i drzwi, często filmuje korytarz łączący mieszkania, tak jakby chciał położyć akcent na przestrzeń, która paradoksalnie zarówno łączy, jak i dzieli partnerki.

"My dwie", podobnie jak dwa wcześniejsze filmy, zasadniczo mówią o tym, że warto rozmawiać. Nawet bez słów.

Trwa ładowanie wpisu

Gdzie zobaczyć: Mojeekino.pl. Cineman.pl, Player.pl, Chili, VOD.pl, Canal+ Online