Tegoroczne nominacje rozczarowały. Można było odnieść wrażenie, że Oscary nagle wrzuciły wsteczny bieg. I to w jakim momencie? Rok po rekordowym rozdaniu dla mniejszości, w którym zarazem te przełomowe osiągnięcia w ogóle już nie stanowiły "sprawy". Po zażegnaniu kryzysu z #OscarsSoWhite, po nagrodzeniu "Moonlight", po głośnym apelu Frances McDormand o "inclusion rider", czyli parytetowej "klauzuli włączenia" przy produkcji filmu, najbardziej drażliwe kwestie wydawały się już usankcjonowane. I nagle Akademia jakby zboczyła z kursu równościowego i obrała ostry zwrot konserwatywny. Zaraz, jak to? Znów miały liczyć się tylko białe, męskie, heteronormatywne narracje? Paradoksalnie im bardziej decydenci próbowali udowodnić, że wcale nie - np. wyróżniając "Małe kobietki" czy jedną czarną Brytyjkę za rolę, ekhem, niewolnicy - tym bardziej niezręcznie to wyglądało.

Reklama

Bo w gruncie rzeczy tu nie chodzi o statystyki, parytety czy wydumaną poprawność polityczną. W ubiegłym roku na dwadzieścioro nominowanych aktorów było jedynie dwoje Afroamerykanów i nikt nie narzekał. Nie było filmu wyreżyserowanego przez kobietę - za to teraz się znalazł. Tyle że w ogóle nie w tym rzecz.

Niektórzy czytelnicy zrobią teraz wielkie oczy, ale nie uważam, żeby Greta Gerwig zasłużyła na nominację za reżyserię "Małych kobietek". Uważam za to, że bez trudu dałoby się zastąpić całą tegoroczną stawkę reżyserską wyłącznie kobietami - i to z zyskiem na jakości artystycznej.

Żeby nie być gołosłownym, proszę bardzo: Lulu Wang za "Kłamstewko", Céline Sciamma za "Portret kobiety w ogniu", Chinonye Chukwu za "Clemency", Melina Matsoukas za "Queen & Slim", Mati Diop za "Atlantique". Wszystko to są kobiety, do tego reprezentantki mniejszości etnicznych lub seksualnych, szeroko doceniane na najważniejszych festiwalach, chwalone przez krytyków i widzów. Obiektywnie wybitne. Dlaczego zatem ani jedna z nich nie znalazła uznania w oczach Akademii?

Reklama

To zresztą tylko przykłady jedne z wielu. I chodzi nie tyle o szowinizm czy rasizm, ile o pewne skostniałe myślenie i strukturalne uprzedzenia "grupy trzymającej władzę". Można bowiem być białym heterykiem i paść ofiarą akademickiej dyskryminacji. Wystarczy, że zbudowało się karierę na poślednich komediach, jak Adam Sandler, któremu rola życia w "Nieoszlifowanych diamentach" przyniosła tuziny wyróżnień, w tym Independent Spirit Award, czyli "niezależnego Oscara". Do tego "właściwego" nie został jednak nawet nominowany. Sam film też nie.

Analogiczna historia wydarzyła się dwie dekady temu, kiedy Jim Carrey, kojarzony dotąd wyłącznie jako komik o gumowej twarzy, zachwycił świat kreacją dramatyczną w "Truman Show". Otrzymał za nią Złoty Glob, ale Akademia była nieugięta. Zlekceważyła również profetyczne arcydzieło Petera Weira w głównej kategorii, a filmem roku obwołała "Zakochanego Szekspira". Kto dziś w ogóle o nim pamięta? Chyba tylko gdy mowa o największych oscarowych kuriozach. Tegorocznym "Zakochanym Szekspirem" miał być właśnie faworyzowany "1917".

Reklama

Dlaczego byłby to tak zły wybór? Otóż w tym roku na Oscarach zderzyły się dwie wizje wojny: "1917" i "Jojo Rabbit". Oficjalnie oba to filmy antywojenne, ale tak naprawdę są różne jak ogień i woda, i z nich dwóch tylko tragifarsa Taiki Waititiego zasługuje na przedrostek "anty". Tylko ona wykpiwa toksyczną męskość, podczas gdy epopeja Sama Mendesa ją bardziej lub mniej intencjonalnie gloryfikuje.

Różnice widać na każdym poziomie. Tu tytuł-data, tu tytuł-imię. Ogólność kontra indywidualność. Tu filozofia "maszeruj albo giń", tu festiwal drwin z samców alfa. W "1917" wojna to spektakularne widowisko na wzór gry wideo, wyścig z czasem i perspektywa zbiorowa, gdzie przez kolejne kręgi piekła prowadzą nas dwa awatary. Z kolei w "Jojo Rabbicie" wojna rozgrywa się głównie na najbardziej intymnej i wrażliwej z męskich płaszczyzn: w umyśle zindoktrynowanego chłopca wychowywanego bez ojca. U Mendesa przemoc jest dosadna, obrazowa, ale i malownicza, na swój sposób piękna. U Waititiego - abstrakcyjna, ale i dojmująco pospolita, nigdy fascynująca. Znamienne, że z tych dwóch to "komedia o Holokauście", nie "poważny dramat", bywała dużo częściej oskarżana o "trywializację wojny", gdy tymczasem jest zupełnie na odwrót.

Nikt jednak nie dawał szans kontrowersyjnemu "Jojo Rabbitowi". Miał on otrzymać jedynie Oscara za scenariusz adaptowany - i tak rzeczywiście się stało. Największym triumfatorem miał być natomiast "1917". I tak, jasne, "to tylko film". Ale z najważniejszym Oscarem na koncie ten "tylko film" to z automatu również "film roku", film-symbol, film-wizytówka, film, o którym długo się mówi i film, który trafia do podręczników. Stąd też w obecnym kontekście geopolitycznym byłoby może nie od razu nieodpowiedzialne, ale z pewnością cokolwiek rażące, gdyby zwyciężył film z serii "jaka piękna wojna!".

Jeszcze pod koniec trzeciej godziny tradycyjnie nudnawej i przewidywalnej imprezy wszystko wskazywało na to, że tak właśnie będzie. Że powtórzy się scenariusz sprzed roku, kiedy to "Roma" sprzątnęła "Zimnej wojnie" Oscara sprzed nosa w puli nieanglojęzycznej, by w finalne grzecznie ustąpić przed esencjonalnie amerykańskim "Green Bookiem".

I faktycznie z początku szło to podobnym torem: "Parasite" poległo w kategoriach technicznych, zostało jednak wyróżnione za scenariusz oryginalny, a następnie wygrało rywalizację z "Bożym Ciałem". Wydawało się, że na tych dwóch statuetkach hollywoodzka przygoda Bonga się skończy. W międzyczasie "1917" zdobył Oscary za dźwięk, efekty specjalne i zdjęcia - wszystko tak, jak miało być - i wyglądało na to, że laury za reżyserię i najlepszy film są już jedynie formalnością.

I wtedy nastąpił pierwszy zwrot akcji - Joon-ho Bong pokonał Sama Mendesa w kategorii reżyserskiej. Tyle że przed rokiem Alfonso Cuarón też dostał nagrodę za reżyserię, by chwilę potem uznać rzekomą wyższość "Green Booka", zatem wciąż nikt nie przeczuwał trzęsienia ziemi.

I wtedy Jane Fonda otworzyła kopertę...

Reszta jest historią. Ale i być może przyszłością. Sukces "Parasite" jest bowiem niesamowity nie tylko dlatego, że to pierwszy w dziejach film nieanglojęzyczny nagrodzony głównym Oscarem (i bynajmniej, co też istotne, niezostawiający dla innych w ramach pocieszenia statuetki "międzynarodowej"). I nawet nie chodzi głównie o aspekt mniejszościowy, mimo że daje się odczuć, jakby Koreańczyk wygrał w imieniu całej Azji i wszystkich "Kłamstewek" świata. Tudzież w imieniu całej globalnej klasy robotniczej - bo przecież żaden inny zeszłoroczny film tak perfekcyjnie nie trafiał w zeitgeist, błyskotliwie opowiadając o podziałach społecznych i "pasożytnictwie" rozumianym niejednoznacznie.

Najważniejsze wydaje się jednak to, że osiągnięcie Bonga otwiera nową furtkę dla przyszłych filmowców z całego świata, zaś przed samym Hollywoodem stawia wiele zagwozdek. Zasadnicze pytanie brzmi: skoro Amerykanie nauczyli się już czytać napisy, to czy kategoria filmu międzynarodowego będzie jeszcze w ogóle potrzebna? Za wcześnie, by mówić o zmianach systemowych, ale już teraz nie ma wątpliwości, że Oscary przed "Parasite" i po "Parasite" to są zupełnie inne nagrody.