By w pełni docenić maestrię Stevena Spielberga i jego utalentowanej ekipy, trzeba znać "Tintina" Hergégo. Ale by pysznie bawić się na seansie "Przygód Tintina", wystarczy lubić dobre kino – nie tylko to spod znaku nowej przygody, choć miłośnicy Indiany Jonesa na pewno odnajdą zaskakujące pokrewieństwo łączące tych dwóch bohaterów.
Czysto przypadkowe, dodajmy. Spielberg sięgnął po ten komiks, dopiero gdy krytycy filmowi ze Starego Kontynentu, recenzując "Poszukiwaczy zaginionej Arki", uparcie porównywali Indy’ego do jakiegoś Tintina. Amerykański reżyser z ciekawości przeczytał jeden album ("Siedem kryształowych kul" gwoli ścisłości) i wsiąkł na dobre. "Komiks czytałem po francusku, bo nie było jeszcze amerykańskiego wydania" – wspominał Spielberg w niedawnym wywiadzie dla "Daily Mail". "I choć nie rozumiałem ani słowa, porwały mnie ilustracje Hergégo. Były tak sugestywne i tak świetnie oddawały przebieg akcji oraz stosunki między poszczególnymi postaciami, że bez trudu zrozumiałem całą historię. Od razu kupiłem wszystkie książki o Tintinie".
Dzieło belgijskiego rysownika to klasyka europejskiego komiksu, fenomen porównywalny chyba tylko z Asteriksem René Goscinnego i Alberta Uderzo. Jednak o ile ten drugi cieszy się w Polsce sporą popularnością, o tyle przygody Tintina, które co roku sprzedają się na świecie w milionach kopii, doczekały się polskiego wydania dopiero niedawno. Pierwsze tomy pojawiły się na naszym rynku w 1994 roku, podczas gdy seria ukazywała się oryginalnie od lat 30. XX wieku. Co więcej, wówczas wydano tylko dwa albumy: "Kraba o złotych szczypcach" i "Tajemnicę Jednorożca", na kolejne trzeba było czekać aż do 2002 roku.
Przygody młodocianego reportera i podróżnika Tintina oraz jego inteligentnego białego psa Milusia pozostają w naszym kraju lekturą wciąż wymagającą nadrobienia. Film Spielberga zaś to nie najgorsze wprowadzenie do uniwersum niebanalnych postaci i przygód wykreowanego przez Hergégo. Komiksy, rysowane wynalezioną przezeń czystą linią – kontury obwiedzione są wyraźną czarną kreską i wypełnione jednolitym kolorem – do dziś bawią niewymuszonym, nierzadko slapstickowym humorem i wciągają w wir zwariowanych perypetii. Dużą część uroku Tintina stanowi dziś jego staroświecki styl: tu nawet złoczyńcy mają klasę!
Reklama



Daleka jestem od twierdzenia, że Tintin się zestarzał, jednak by z sukcesem oddać na ekranie jego ducha, a przy tym stworzyć film atrakcyjny dla współczesnego odbiorcy, trzeba było mocno odkurzyć konwencję i unowocześnić sposób opowiadania. A także wyciosać z wielu tomów przygód jedną, spójną opowieść, która pozwoliłaby pokazać charaktery kluczowych postaci, zwłaszcza zaś uzupełniających się, choć na pierwszy rzut oka źle dobranych, kompanów: Tintina i kapitana Baryłki.
Grupka brytyjskich scenarzystów, złożona z samych talentów: Edgara Wrighta ("Scott Pilgrim kontra świat", "Wysyp żywych trupów"), Joego Cornisha ("Attack the Block") oraz Stevena Moffata (serial "Sherlock"), zdołała tego dokonać. Fabuła filmu opiera się na przygodach z trzech tomów: "Kraba o złotych szczypcach", "Tajemnicy Jednorożca" oraz "Skarbu Szkarłatnego Rackhama", choć poszczególne wątki wyciągnięto też z innych albumów. Całość łączy kilka epizodów, przede wszystkim zaś pozwala zrozumieć i pokochać obu bohaterów.
Tintina (Jamie Bell) spotykamy po raz pierwszy na targu staroci, gdy znajduje piękny model statku. Kiedy dobija targu ze sprzedawcą, zjawia się tajemniczy mężczyzna, niejaki Sacharyna (Daniel Craig), który usiłuje za wszelką cenę odkupić model. Zaintrygowany natarczywością mężczyzny Tintin wyczuwa swoim reporterskim zmysłem związaną ze statkiem tajemniczą historię – nie myli się. Zostaje wciągnięty w intrygę, w której stawką stanie się jego własne życie. Porwany i uwięziony na statku "Karaboudjan" wchodzi w alians z zapijaczonym kapitanem Baryłką (Andy Serkis), który oddawszy się nałogowi, utracił kontrolę nad załogą. Wspólnie stanowią niepokonany tandem, który rozwiąże każdą zagadkę, wyrwie się z licznych niebezpieczeństw i, oczywiście, odnajdzie ukryty skarb.
Steven Spielberg marzył o ekranizacji Tintina od pierwszej lektury – początkowo planował film aktorski z Jackiem Nicholsonem, zaś reżyserować miał Roman Polański – i widać, że dojrzał do tego pomysłu. Kosztowna animacja 3D live-action, choć wizualnie różna od oryginału, nie zabija ducha rysunków Hergégo. Jedynie dodaje głębi tła, ale pozostawia też miejsce na subtelne hołdy składane tu i ówdzie mistrzowi, jak w scenie malowania karykatury. Animowane postaci zachowują mimikę, a nawet wyraz oczu aktorów. Naładowana akcją i licznymi sekwencjami pościgów fabuła pozostaje lekka dzięki humorowi: slapstickowy duet Tajniak i Jawniak (w mistrzowskim wykonaniu brytyjskiego tandemu komediowego Nicka Frosta i Simona Pegga) i znakomite dialogi sprawiają, że co rusz wybuchamy śmiechem. Przede wszystkim jednak film Spielberga sprawia, że możemy się oddać bez reszty czystej rozrywce i zaznać smaku ekscytującej awantury. Czyż nie po to wynaleziono kino?
PRZYGODY TINTINA | USA, Nowa Zelandia 2011 | reżyseria: Steven Spielberg | dystrybucja: UIP | czas: 107 min