MARCIN CICHOŃSKI Jako młody człowiek słuchałeś ostrej, ekstremalnej muzyki ?
PAWEŁ DOMAGAŁA: Nigdy nie słuchałem metalu – zacząłem go słuchać pięć lat temu na potrzeby spektaklu „Exterminator”. Wychowałem się na bluesowych klimatach – Dżem, Tadeusz Nalepa. Zasłuchiwałem się w Raz Dwa Trzy czy Voo Voo.
Ale doszło do spotkań z ludźmi, którzy niegdyś scenę tworzyli…
Część ludzi poznałem, o części tylko słyszałem. Pomagał nam Anioł z Corruption. W trakcie przygotowywania filmu, okazało się, ze naprawdę nie wiem czym różni się death metal od black metalu i jeszcze kilku innych odłamów. Na szczęście zadzwoniłem do Michała Wardzały z Mystic Production, który o jest wielkim pasjonatem ciężkiego brzmienia i człowiekiem który wie na ten temat naprawdę, naprawdę dużo, i muszę przyznać, że jest to dość skomplikowana sprawa, przynajmniej dla takiego laika jak ja. Ale uczę się cały czas (śmiech)
A obecność Roguckiego wam pomogła?
Nie patrzyliśmy na to w ten sposób – kiedy on jest aktorem to jest aktorem, a kiedy muzykiem to muzykiem. Ale nasze próby muzyczne w czterech sprawiły, że naprawdę poczuliśmy się jak zespół. Piotrek poza tym nigdy nie był w takiej sytuacji jak Exterminator. Od kiedy pamiętam był legendą.
Wiele osób nie wie, że Ty też jesteś muzykiem i jest zaskoczonych, że w filmie naprawdę grasz.
Byłem nauczony grania na gitarze klasycznej, więc te riffy nie były dla mnie czymś specjalnie trudnym. Rytmicznie było trzeba się było przygotować oraz poznać efekty. Ale to była fajna nauka i zarazem ogromna przyjemność. Granie metalu porównałbym do boksu – tu można się tak przyjemnie wyżyć. Ale w filmie numer metalowy gra zespół The Sixpounder i wielki szacunek dla nich.
Obraz muzyków przedstawiony w filmie dla wielu jest porównaniem do polskiej sceny: wszyscy chcemy być artystami, a kończymy na festynie ziemniaka…
Ja sam pamiętam, że w szkole aktorskiej mówiłem że nie zagram w filmie bo chciałem robić tylko offowy teatr. I zaczynałem w totalnym undergroundzie, nikt nie jest doskonały (śmiech). Potem zmieniła mi się optyka, jak dotknąłem filmu. I cytując jedną z postaci ze sztuki „Amazonia” w której grałem w Teatrze Dramatycznym: „czasem lepiej rzetelnie zrobić film lub serial niż coś pierdolić w teatrze”. Kiedy pracowaliśmy z Michałem Rogalskim zależało nam, by to bardziej była rzecz uniwersalna – o kompromisie. O zderzeniu młodzieńczych marzeń z tym, co nas spotkało w życiu. Mam 34 lata i to jest chyba czas pierwszych podsumowań – ile razy byłem na deskach, ile razy dostałem sierpa prosto w twarz i czy mam siłę na następną rundę (śmiech) To jest bardzo fajny temat, bardzo nośny i mam nadzieje, że on odpowiednio wybrzmi.
Ale ważnym wątkiem filmu jest też męska przyjaźń. To jest temat bardzo istotny, był nie raz poruszany w anglosaskiej dramaturgii, a u nas… Producenci, dystrybutorzy ciągną w stronę komedii romantycznych.
A prywatnie jesteś jeszcze w takim układzie męskiej przyjaźni, która ciągnie się od lat?
Tak. Mam przyjaciół z liceum, nawet z podstawówki. Wszyscy są porozjeżdżani po Polsce i świecie, ale jest tak, że się przyjaźnimy.
To jest też film o tym, jak to mężczyźni są wiecznie małymi chłopcami. Odnajdujesz w sobie kogoś takiego?
Czuję taki pierwiastek. Oczywiście w momencie, w którym pojawiają się dzieci i rodzina to siłą rzeczy trzeba dorosnąć. Nie chce tu dotykać jakichś kuchennych filozofii, ale przy filmie rozmawialiśmy o tym, że w dzisiejszych czasach facetom jest bardzo trudno o męską tożsamość. To jest niezmiernie płynne, a kobiety świetnie sobie bez nas radzą. Funkcja społeczna i kulturowa się zmienia, a my jednak jesteśmy wychowani w patriarchacie i czasem nie wiemy, jak się w nowej rzeczywistości odnaleźć. Czasem pojawia się pytanie o to co wypada, a co nie wypada. Miałem ostatnio taką sytuację, że powiedziałem kobiecie, która jest artystką, że bardzo ładnie wygląda na scenie. To wywołało oburzenie. Byłem bardzo zdezorientowany, bo nie miałem złych intencji.
Kim jest osoba przychodząca na twój koncert – kimś, kto cię zna z telewizji, z kina, z teatru? Czy masz swoich słuchaczy?
Jest bardzo różnie. Ostatnio zauważyliśmy, że często ludzie przychodzą rodzinnie, matki z córkami, ojcowie z córkami, to jest bardzo fajne. Zauważyłem też, że czasem po koncercie ludzie mówią, że nie lubią mnie jako aktora, ale muzyka to jest sztos. A są też i tacy co mówią, żebym grał w filmach i darował sobie śpiewanie.
Jak to odbierasz?
Bardzo się cieszę, fajnie tak mylić tropy (śmiech). Prawda też jest taka, że staram się to totalnie rozgraniczać. Kiedy gram koncerty jestem muzykiem, a wtedy aktorstwo odkładam do szuflady, a kiedy jestem aktorem nie jestem muzykiem. I nie chciałbym mieć stycznych punktów bo szeroko rozumianej piosenki aktorskiej nie znoszę. Ale zdarzały się też takie sytuacje, że pan na facebooku napisał mi, że kupił moja płytę i w ogóle nie jest śmieszna. Widzę, że z różnymi polami działalności trafiam do różnych odbiorców. Oczywiście popularność serialowa pomogła mi w tym, że ktokolwiek o mnie usłyszał. Nie mamy za sobą żadnej wielkiej wytwórni, tylko my sami za tym stoimy. To jest ogromna przygoda i ogromna frajda. Takiej wolności, jaką daje muzyka nie daje aktorstwo.
Określiłeś to dokładnie tymi samymi słowami, jak Arek Jakubik.
Bo to jest prawda! Tu za każdy najmniejszy szczegół biorę odpowiedzialność – za to jak wygląda okładka, za każdą nutę. Nikt się nie wtrącał do niczego. Sami z Łukaszem Borowieckim to zrobiliśmy i jeśli to jest sukces, to jest to nasz sukces, a jeśli porażka to my to bierzemy to klatę i nie możemy nikogo obwiniać. W teatrze jesteś częścią wizji reżysera, jeśli pracujesz akurat z takim z którym jest Ci po drodze to świetnie, ale nadal to on jest głównym twórcą. W filmie jesteśmy trybikiem ogromnej maszyny, wypadkową kompromisów, kalkulacji. Też to kocham całym sercem, ale wolność daje mi muzyka.
A muzyk w Polsce jest zmuszany do kompromisów, takich jak w filmie „Gotowi na wszystko. Exterminiator”. Do układów, które pachną festynem?
Nie mam osobiście takich doświadczeń. Pierwsze dwie trasy były biletowane i sprzedały się w całości. Nas nikt nie zaprasza na festyny, bo pewnie nie jesteśmy dla ich organizatorów atrakcyjni (śmiech).
Bo kiedy usłyszałem pierwsze dźwięki z płyty też nie wierzyłem, że to ty. Z jaką myślą tworzyliście płytę?
To jest coś, co siedziało od bardzo dawna we mnie. Chciałem zrobić osobistą płytę, z muzyką, której ja słucham. Bo taka muzyka mi się podoba. Jestem maniakiem Johna Mayera i Dave Matthews Band. Następna płyta będzie jeszcze bardziej countrowo-folkowo-punkowa (śmiech) 16 listopada 2018 premiera, ja już nie mogę się doczekać i już się cieszę. Czekamy na listopad w tym roku
Mówisz o artystach, których w Polsce niemal nigdzie nie można usłyszeć, a mimo wszystko taki Dave Matthews ze swym zespołem sprzedał cały koncert w Gdańsku. Czy to jest tak, że Polska to jest rynek nisz?
To jest tylko i wyłącznie moja obserwacja, ale wydaje mi się, że w Polsce nie ma mainstreamu. Są rzeczy sztucznie promowane. Żadna z gwiazd mainstreamowych nie zapełni takiej hali i nie sprzeda tylu płyt czy biletów co artyści, których nie usłyszysz w radiu. Mainstream jest pompowany, ale to nie jest rzeczywiste odzwierciedlenie gustów ludzi i tego, co ludzie chcą słuchać czy oglądać, bo to tyczy się także branży filmowej. Wszyscy dali się ogłupić sondażom i jakimś bezdusznym słupkom. Prawda na szczęście jest gdzie indziej co jest już zauważalne choćby w tym, co dzieje się w branży muzycznej za oceanem, czy filmowej w internecie
Kogo wyślesz na film „Gotowi na wszystko. Exterminator”?
Mam nadzieję, że to będzie ważny film dla naszego pokolenia. Dla trzydziesto- trzydzistopięciolatków. Ale może i młodzi ludzie (Boże jak to brzmi!) znajdą też te elementy romantyczne. Otoczka jest nam bliska, ale problem jest uniwersalny. I jeżeli oni go nie znają, to za chwilę go poznają. To jest film dla każdego, ale uważam, że moje pokolenie może mieć do niego większy sentyment choćby przez odwołania do lat naszej młodości – do „Alfa”, gumy Turbo i Amigi.
Wiele osób znajduje w filmie też odwołania do innej opowieści o czterech zagubionych facetach, czyli „Trainspotting”.
Bo wszystko tu jest pokazane realnie. Ja się cieszę, że nie ma tu obrazów wyimaginowanej Warszawy, pięknych kolorów – bo spójrz na ulicę… Wszystko się dzieje w małym miasteczku. Teraz dużo jeżdżę grając koncerty po Polsce i widzę, że tak wygląda nasz kraj. Ten obraz w filmie nie jest wyimaginowany. Cieszę się również z tego, że bohaterowie z Polski prowincjonalnej, są wreszcie potraktowani z godnością i szacunkiem, nie ma tutaj „ranczowizmów” i jaj z wieśniaków (śmiech).
Czyli kiedy jesteś w produkcji, w której domy są jak ze stali i ze szkła, samochody zawsze nowe, czyste i wypolerowane, a bohaterowie kosztują diety kartonikowej, czy jak tam ona się zwie, to czujesz, że trochę oszukujesz ludzi?
Ja nie mam na to wpływu. Nie jestem producentem ani reżyserem, nie ja wybieram konwencję w jakiej opowiemy daną historię, ale jeżeli już się na nią zgadzam to podchodzę do tego z szacunkiem i profesjonalnie. Gdy kiedyś będę robił swoje autorskie kino, to pewnie takiej konwencji nie wybiorę. Moja prywatna wrażliwość jest trochę inna. Bardzo wzrusza mnie pokazywanie poezji, piękna i czegoś metafizycznego w codzienności, realnym świecie i życiu jakie wszyscy znamy. Bo przecież ono samo w sobie jest pełne magii i kolorów.