Pomysłów na komedie mieliśmy w Polsce aż za dużo. Z tego, że lubimy się śmiać, korzystali już niemal wszyscy. Ostatnie lata - pominąwszy gigantyczny sukces kolejnych „Listów do M.” - nie przyniosły jednak filmów, do których chcielibyśmy wracać. Dlaczego? W polskich komediach najbardziej lubimy się śmiać z samych siebie. A tego w komediach romantycznych zabrakło - bohaterowie zarysowani, a może nawet przerysowani byli w nich tak, by do nich aspirować (głównie materialnie), ale ciężko było odnaleźć w nich samego siebie. Podobnie jak w świetnej, skądinąd, i mocno komediowej „Sztuce kochania”, która bawiła, ale opowiadała o Polsce, która (przynajmniej częściowo) odeszła w przeszłość.
Dość blisko sukcesu byli twórcy „PolandJi”, w której kilka kreacji - w szczególności Szymona Bobrowskiego grającego furiata za kółkiem i handlującego narkotykami, zagubionego w czasoprzestrzeni Kaczora, czyli Pawła Domagały - zostanie w pamięci, mimo że cały obraz do najlepszych niestety nie należał.
Domagała wysuwa się na pierwszy plan i w „Exterminatorze”. Krzyczący do tłumu wokalista tytułowego zespołu zostanie nam w pamięci nie tylko ze względu na powtarzające się w obrazie często zawołanie „It’s Time To Kill”. Zaskakująco mu blisko do portretu niejednego polskiego mężczyzny, który mentalnie chciałby pozostać chłopcem opowiadającym o zdjęciach samochodów z gum Turbo, kupującym potajemnie stare komputery i fascynującym się mniej lub bardziej potajemnie grami i muzyką.
Czyli zupełnie nie tak, jak chciałaby jego partnerka życiowa, czyli Magda. W tej roli świetnie sprawdza się Agnieszka Więdłocha. Perypetie pary to tylko jeden z wątków. Głównym jest oczywiście festyniarska kariera Exterminatora, który pod wpływem mecenasa upada coraz niżej i z dumnego zespołu grającego niezależną muzykę, stacza się do roli odtwarzacza m.in. coverów Piaska. Czyli bardzo nisko. To daje nam dużo radości - sceny, w których Domagała śpiewa „szlagiery”, śmieszą niemal do łez.
Przy okazji obserwujemy tu Polskę prawdziwą, boleśnie autentyczną, pełną tandety, kiczu i pana sprzedającego kiełbaski. Obawiam się, że dla zafascynowanego przekolorowanymi zdjęciami z filtrem pokolenia Instagrama takie zderzenie z Polską B może być zbyt bolesne - nie jest to też na pewno obraz naszego kraju, który kojarzymy ze wspomnianych tu, a kręconych w luksusowych centrach handlowych „Listów do M.”. Tu rządzi pani z magistratu, wspomaga ją zakompleksiony biurokrata, pan Ewaryst. W miasteczku są domy z wielkiej płyty, przepłacane raty za kredyty i stypy w nieprawdopodobnie wręcz smutnych lokalach gastronomicznych.
Oprócz oczywistego, ale nie zabitego banałem pomysłu na fabułę mamy w „Gotowych na wszystko. Exterminator” dużo zabawnych elementów tła - „Duch Puszczy”, grający nieprawdopodobny epizod (właściciela klubu Diabolique Miśka Malickiego) Janusz Chabior, czy wreszcie muzyka, która wypływa z radia, z prób i z estrady w najbardziej zaskakujący, ale jakże autentyczny dla naszego kraju sposób. Scena muzykoterapii w rytm melodii Wolnej Grupy Bukowina sprawi, że refren „Szukam, szukania mi trzeba/ Domu gitarą i piórem” nie będzie się już wam nigdy kojarzył tak, jak chcieliby tego jego twócy. Zapomnieć też nie można o leczącym się w zakładzie psychiatrycznym perkusiście Exterminatora - nikt nie wie, jak się nazywa, bo wszyscy mówią na niego Makar. Doskonale w tej roli sprawdza się Piotr Rogucki - na marginesie: pod wąsem i w koszulce żonobijce wygląda zaskakująco autentycznie.
Wszystko psuje niestety finał, w którym scenarzystów ewidentnie poniosło. Ale i tak obraz warto zobaczyć. Ciekawy zwrot w polskim kinie i okazja do zdrowego śmiechu. Więcej takich komedii proszę.
"Gotowi na wszystko. Exterminator"; reżyseria: Michał Rogalski; w kinach od 5 stycznia 2018