Chciało się panu zagrać w "Evereście"? Przecież to nawet nie jest pierwszoplanowa rola, a zdjęcia daleko od domu.
Jake Gyllenhaal: Odpowiadało mi, że nie muszę nieść na barkach całego filmu. Że mogę trochę schować się za Jasonem Clarkiem, który zagrał organizatora wyprawy na Mount Everest z 1996 roku, gdy zginęło osiem osób. Musiałem, oczywiście, dopasować się do innych aktorów, ale Emily Watson i Josh Brolin to artyści tej klasy, że praca z nimi jest przyjemnością. Jednak marzyłem, żeby się znaleźć w obsadzie "Everestu" nie tylko dlatego, że to przejmująca historia o woli walki i poświęceniu. Rzadko filmy pozwalają coś naprawdę poczuć, czegoś doświadczyć. Ten projekt był dla mnie obietnicą przeżycia przygody.
Spełnioną?
Absolutnie. Kręciliśmy w obłędnych plenerach Alp i Himalajów, otoczeni przez legendy himalaizmu i Szerpów, wśród helikopterów latających nad naszymi głowami. Często musieliśmy wstawać o czwartej rano, żeby trzy godziny wspinać się po górach na plan i zdążyć wrócić przed zachodem słońca. W Katmandu, Londynie, Włoszech, Nepalu wszystko robiliśmy razem: jedliśmy, spaliśmy, poznawaliśmy się. Czuliśmy się grupą. A na planie często panowały ekstremalne warunki. Pracowaliśmy w temperaturze minus 30 stopni, na wietrze, wisząc na linach zaczepionych o skały. Raz niemal odmroziłem sobie ucho. Bo uznałem, że do mojego bohatera nie pasują ciepłe szale i maski. Łaziłem więc po tym mrozie z odsłoniętą twarzą. Na dodatek większość z tych scen nie weszła do filmu. Ale doświadczenie we mnie zostało.
Zmieniło się pana podejście do natury?
Naprawdę zmieniło mnie dopiero obejrzenie tego filmu. Jest w nim wspaniała scena rozmowy Roba Halla z żoną w ciąży. Oboje wiedzą, że pewnie już się nigdy nie zobaczą. Że jego ciało zostanie w górach, pod lodem i śniegiem. Ale popłakałem się w innym momencie. Kiedy na końcu na ekranie pojawia się prawdziwe zdjęcie Sary, córki Roba, która nigdy go nie poznała. Zadziałało to na mnie jak uderzenie obuchem w głowę. Film jest dobry w tworzeniu metafor. Ale nigdy nie powtórzy rzeczywistości.
Zwłaszcza rzeczywistości człowieka uwięzionego na 8 tys. metrów?
To musi być skrajne przeżycie. Na takich wysokościach piękno i niebezpieczeństwo, a nawet śmierć, dzieli cienka granica. W "Evereście" ktoś nagle mówi przez radio: "Ile tysięcy stóp jesteśmy od miejsca, w którym moglibyśmy powiedzieć: »Jest w porządku«?". Ale ci ludzie chcą wspinać się jak najwyżej, choć wiedzą, że natura nie ułatwi im zejścia. I zostawiają za sobą, w domach w Nowej Zelandii czy USA, miłość. Poruszyła mnie scena śmierci Roba. Coraz trudniej mu się poruszać, jego głos zamiera, każdy ruch kosztuje go dziki wysiłek. A jednak znajduje silę, żeby powiedzieć żonie: "Kocham". Ostatni raz pojawia się na ekranie w zapierającym dech w piersiach ujęciu panoramy gór. Gdzieś tam do dziś leżą jego zwłoki.
W filmie powraca pytanie: "Dlaczego oni to robią?". Pan też się nad tym zastanawiał?
Wszyscy przed czymś uciekają. I często dopiero na 8 tys. metrów rozumieją, od czego. Izolacja od świata, zupełnie inna kultura wokół, inne powietrze. Brak tlenu. W pewnym momencie jedna z uczestniczek wyprawy powiedziała: "Równie dobrze mogłabym być na księżycu". Ale z dystansu widać więcej. I chyba właśnie to ich tam rzuca: poszukiwanie siebie. To zabawne, że powstaje duży, hollywoodzki film o ludziach, którzy pragną się odciąć od świata. Może Hollywood też czasem musi odsapnąć i poszukać siebie?
Pan widział już różne jego twarze. "Everest" miał premierę na festiwalu w Wenecji. Właśnie tam przed dekadą pokazywał pan "Tajemnicę Brokeback Mountain".
Kiedy wracam myślami do tamtego roku, jest we mnie dużo melancholii. To był piękny czas, spędzony wśród ludzi, których kocham. Albo kochałem, jak Heatha Ledgera. Tęsknię za nim jako przyjacielem, ale i aktorem, z jego śmiercią kino straciło wybitnego artystę. "Tajemnica Brokeback Mountain" stała się dla mnie ważna pod każdym względem. Cieszę się, że byłem częścią czegoś ważnego. Myślę, że ten film dużo zmienił, stał się częścią szerszego procesu, którego finałem jest legalizacja małżeństw homoseksualnych w coraz większej liczbie stanów USA. A moja kariera wystrzeliła. Jechałem na Lido jako jeden z wielu amerykańskich aktorów próbujących robić to, co kocha. Pokazaliśmy film i dwa dni później wszystko eksplodowało. Myślę, że teraz jestem w dobrym momencie.
Pana ostatnie premiery: "Wolny strzelec", "Do utraty sił", "Everest" to niełatwe filmy.
Festiwale, nagrody, bankiety, rauty są super. Ale kilka lat temu spojrzałem uczciwie w lustro i zastanawiałem się, dlaczego wybrałem ten zawód, co powinien mi dawać, czemu chcę poświęcać kawał życia. Przypomniałem sobie, jak ważne jest rzemiosło, rzetelne przygotowanie do ról. Chcę angażować w film jak najwięcej siebie. Przed wyjściem na plan spotykam ludzi, którzy mogą mi pomóc: bokserów, dziennikarzy telewizyjnych, teraz himalaistów. Zmieniam się fizycznie. To trudne, ale ja lubię trud. Przed "Do utraty sił" pięć miesięcy uczyłem się boksować. I zrobiłbym to, nawet gdyby w filmie nie było scen walk. Przed "Wolnym strzelcem" musiałem schudnąć, bo siłą mojego bohatera nie były mięśnie, ale słowa. Kocham te transformacje, opowiadanie różnych historii. Dzięki temu czegoś się dowiaduję o sobie i o świecie. Przykro mi, że na kilka lat zgubiłem tę ideę.
Dlaczego?
Przemysł filmowy jest trudny. Jeśli się jest aktorem i ma trochę szczęścia, chce się je łapać. I wtedy łatwo się zatracić. Biegnie się z projektu do projektu, patrzy się na grafik wypełniony po brzegi, szukając przerwy na kawę. I jak w tym można znaleźć w sobie przestrzeń, żeby zrozumieć bohatera?
Ale pan ciągle dużo gra.
A pan pisze na okrągło. Ale ciało ma się jedno. Nie wiem, kiedy odmówi mi posłuszeństwa. Chcę korzystać z jego możliwości, uczyć się jak najwięcej, póki nie jest za późno. Uwielbiam proces kreacji. Kiedy ludzie mówią, że torturuję się do ról, nie rozumiem, o co im chodzi. To nie jest destrukcja, lecz budowanie siebie. Nawet jeśli czasem odbywa się dużym kosztem.
Trudne role trzeba później odreagować?
To mit. Wie pan, co jest naprawdę niebezpieczne? Wcale nie zmienianie się do roli i podróżowanie w mroczne rejony człowieczeństwa. Groźna jest nieumiejętność ekspresji siebie. Tłumienie emocji, duszenie uczuć. Dlatego tak ważne są zajęcia ze sztuki i sportu dla dzieciaków. Moim sposobem ekspresji jest aktorstwo. I nie odbija mi się ono na psychice. Po to ma się technikę, aby móc bezpiecznie odkrywać różne strony swojej osobowości.
I co pan z tego kina wynosi dla siebie?
Choćby to boksowanie, o którym wciąż mówię. Żałuję, że nie mogłem wykorzystać w "Do utraty sił" wszystkich umiejętności, które zdobyłem później. Ten sport jest fenomenalny. Rzeźbi sylwetkę, a aktor musi dbać o ciało. Wyrabia instynkt, kształtuje pewność siebie. To mi dużo daje jako aktorowi. Ale i na co dzień, choć przemoc jest mi obca, pewniej czuje się na świecie. W zgodzie ze sobą.