"Ona" ma dwie warstwy. Pierwszą jest opowieść o Theodorze, który nie jest w stanie pozbierać się po rozstaniu z żoną, przez co głównie snuje się bez celu, co rusz wzdychając żałośnie nad swoim losem. Skuszony reklamą nowego systemu operacyjnego, który ma być niezwykle nowoczesny i spersonalizowany, nabywa go, a raczej ją, bo program nazywa się Samanta i okazuje się bratnią duszą Theo, który się w niej zakochuje. Nieco banalne i naciągane, fakt, i gdyby ograniczyć się wyłącznie do tego, film raczej by nie zachwycał.
Na potrzeby swojego love story Spike Jonze musiał jednak wykreować wizję bardzo niedalekiej przyszłości i to na tym polu dał pełen popis, objawił się jako doskonały obserwator współczesnych trendów. Weźmy zawód Theo – pisze listy na zamówienie, na przykład miłosne od męża do żony, i w drugą stronę (z pełną świadomością uczestników "korespondencji") albo od babci do kończącego szkołę wnuczka. Co lepiej podsumowuje zmieniające się więzi społeczne w dobie Facebooka? Co zaś Theo robi w wolnym czasie? Ogląda telewizję – nie, gra w futurystyczne gry komputerowe.
Kluczowa jest jednak metamorfoza Sam, która nie jest wyłącznie seksownym głosem, ale szybko wskakuje na ścieżkę rozwoju sztucznej inteligencji i zostawia swojego ludzkiego partnera daleko w tyle – w tym filmie nie ma co liczyć na klasyczne zakończenie z happy endem, bo to ustąpiło rozważaniom na temat technologicznej osobliwości.
Wszystko to podane w lekkim sosie komedii romantycznej, ze świetną ścieżką muzyczną i cieszącą oko lekko futurystyczną scenografią.
ONA | reżyseria: Spike Jonze | dystrybucja: Imperial-Cinepix