Był pan już kiedyś w Polsce?
Pupi Avati: Tak, byłem w Warszawie nie raz. Zdołałem nawet zwiedzić wasze piękne polskie wsie, np. Łaski, dzięki mojemu przyjacielowi Krzysztofowi Zanussiemu, który zapraszał nas, mnie i mojego brata, do siebie.
Czyli zna pan też polskie kino?
Niestety, tylko te najbardziej znane figury polskiej kinematografii, takie jak Zanussi właśnie czy Wajda, Has, Kieślowski, Polański, jeśli tego ostatniego można nazwać polskim reżyserem.
Chyba można. Tak samo Polakiem pozostał papież Jan Paweł II. W latach 90. miał pan reżyserować telewizyjny cykl wywiadów z nim. To była ważna postać w pana życiu?
Miał to być pierwszy wywiad telewizyjny polskiego papieża. Trzeba zrozumieć wagę tego wydarzenia: papież udzielający wywiadu przed kamerami. Dzięki temu projektowi miałem zaszczyt osobiście poznać Jana Pawła II. To był 1996 rok w Castel Gandolfo – zjedliśmy razem śniadanie. Był tam jeszcze ówczesny dyrektor Rai i dziennikarz Vittorio Messori. Wszystko było uzgodnione, tylko nie lista pytań, którą papież otrzymał na dzień przed wywiadem. Wycofał się z tego projektu, nie wystąpił. To było bardzo bolesne dla całej ekipy, wszyscy byli gotowi. Jakiś czas później papież odpowiedział na te pytania w formie pisemnej i Vittorio Messori zawarł je w swojej książce „Przekroczyć próg nadziei”.
Jest pan krytykiem współczesnej cywilizacji. Pokazuje pan świat chorujący na hedonizm i narcyzm. Czuje się pan moralistą?
Być może moje nastawienie krytyczne bierze się stąd, że wychowywałem się długi czas na wsi, gdzie mojej rodzinie udało się schronić przed niebezpieczeństwami II wojny światowej. Kultura ludowa, w pewnym sensie prymitywna, której struktura opiera się na elementach magicznych i nadnaturalnych, na bajkach/baśniach, na wierzeniach, zabobonach, wierze w cuda – jest mi bardzo bliska. Widać to w wielu moich filmach, jak chociażby „Droga aniołów” czy z nowszych „Druga noc poślubna”. Osobiście tęsknię za tym czasem i ludźmi, którzy żyli w zupełnie inny sposób niż teraz. Staram się w moich filmach pokazywać właśnie tę magiczną przeszłość lepszych ludzi, gdyż uważam, że są więcej warci niż współcześni. Można zatem powiedzieć, że jestem moralistą.
Studiował pan politologię, pracował jako sprzedawca ryb. Jak pan trafił do kina? Podobno reżyserem postanowił pan zostać po obejrzeniu „Osiem i pół” Felliniego?
Studiowałem, to fakt, ale nie mam dyplomu. Pracowałem w fabryce mrożonek Findus aż 4 lata i mogę śmiało powiedzieć, że były to najgorsze lata mojej młodości. Zrozumiałem, że to nie jest zajęcie dla mnie. Praca polegająca na siedzeniu za biurkiem i zarazem ograniczaniu własnych perspektyw całkowicie mi nie odpowiada. Jedyne, co zawdzięczam tej pracy – oprócz otrzymywanych pensji – to fakt, że zrozumiałem, jak wygląda życie ograniczające się do tego, aby pod koniec miesiąca dostać pieniądze, życie ludzi, którzy po drodze nie realizują żadnych marzeń. Ta wiedza przydała mi się później niezmiernie przy opowiadaniu własnych historii na ekranie. A jeśli chodzi o „Osiem i pół”, to właśnie ten film nauczył mnie, czym kino jest i czym może ono być. Zdyskontował to wszystko, co poprzednio widzieliśmy, a śmiało można powiedzieć, że oglądaliśmy w tym czasie mnóstwo filmów, całe dnie spędzaliśmy w salach kinowych. Ale dopiero Fellini pokazał wszystkim, jak wspaniałym narzędziem film może być i jak ogromną ma siłę rażenia. Tym niezwykłym medium reżyser może pokazać na ekranie zdarzenia (a jest to przecież fikcja!) prawdziwsze niż prawda.
Zaczynał pan od tanich horrorów, zrobił pan m.in znakomity „Dom o śmiejących się oknach”. Łatwo godzić zachwyt nad filmową poezją Felliniego z ekscytacją dziełami grozy nurtu giallo, np. Daria Argento?
Nie nazwałbym tego, co robiłem, ani giallo, ani thrillerem. Źródłem moich pierwszych filmów są na pewno historie opowiadane mi w dzieciństwie. Historie mroczne, można powiedzieć, gotyckie, których bardzo się bałem. Poetyckością Felliniego byłem niezwykle zaczarowany. A filmy Daria Argento nie interesowały mnie do tego stopnia, że nie widziałem chyba żadnego. Nie sądzę, żebym w swojej wczesnej twórczości kopiował osiągnięcia innych reżyserów.
Od początku traktował pan gatunkowe ograniczenia swobodnie. Czy ślizganie się po powierzchni kina gatunków i wyciskanie na nim własnego autorskiego piętna to istota pana pomysłu na kino?
Wydaje mi się, że obecnie w całej Europie twórcy filmowi ograniczają się do jednej perspektywy, jednego sposobu widzenia świata i ludzi, czyli bohaterów swoich przyszłych filmowych projektów. Ten powszechny trend wydaje mi się mocno ograniczający możliwości wyobraźni. Opowiada się najczęściej o teraźniejszości, i to w sposób minimalistyczny i egocentryczny. Kiedyś włoskie kino było bardziej otwarte na inne propozycje gatunkowe – musicale, filmy płaszcza i szpady, przygodowe etc. Ja chcę przede wszystkim opowiadać historie, które zawsze wzruszałyby, oddziaływałyby na publiczność kinową, bez względu na konwencję danego gatunku – na tym polega moja wizja kina. Chciałbym, żeby emocje, które czuję w trakcie pisania scenariusza, były identyczne z tymi, które przeżywają widzowie w kinie. Wiem, że gdy się wzruszą przy danej scenie, uwierzą w moją autentyczność. Przyznam, że w niektórych momentach, pisząc scenariusz „Ojca Giovanny”, płakałem i mam nadzieję, że ludzie w kinie poczuli to samo. Zdarza się jednak tak, że na mojej komedii publiczność się nie śmieje, na filmie grozy – w ogóle nie czuje się przerażona. Zrobiłem w swoim życiu ponad 40 filmów i mam świadomość tego, że nie każdy z nich był sukcesem.
Carlo delle Piane był dla pana kimś więcej niż aktorem. Alter ego? Medium?
Nie traktuje Carlo delle Piane jako mojego alter ego. Carlo jest niezwykłym aktorem pod wieloma względami. Mnie akurat zainteresowała jego niezwykła fizyczność, można powiedzieć, estetyczny aspekt. Mało atrakcyjny, przez co nieśmiały i ciągle przygarbiony, przypominał mi mnie samego z lat młodości, chociaż do dziś wydaje mi się, że byłem od niego ładniejszy. (śmiech) Szczególnie dobrze w swojej grze oddawał emocje związane z byciem samotnym, niechcianym, często też odrzuconym. Uosabiał wszystkie trudności, jakie miałem ówcześnie ze zdobywaniem płci przeciwnej.
Często określa się pana u nas mianem ulubieńca wielkich festiwali. Był pan nominowany do Złotej Palmy w Cannes i do Złotego Niedźwiedzia w Berlinie. Krytyka też na ogół traktuje pana życzliwie. Czuje się pan rozpieszczany?
Na pewno nie jestem tak określany w swoim kraju. Bardzo mi schlebiacie. Nieczęsto zresztą bywam na festiwalach (szczególnie na tych międzynarodowych), nie każdy nasz film odnosi wielki sukces. Więc jakimś festiwalowym pieszczochem nie jestem.
Jaka jest dziś kondycja włoskiego kina i jak pan jako reżyser, scenarzysta i producent odnajduje się w obowiązującym we Włoszech systemie produkcyjnym?
Z moim bratem jesteśmy nauczeni racjonalności i zdroworozsądkowego myślenia, co się bardzo przydaje w filmowym biznesie. Jakoś tak nam się udaje, żeby wszystkie koszty się bardziej lub mniej zwracały. Ten powtarzający się mechanizm ma jedną zasadniczą zaletę – pozwala nam na robienie filmów, a to jest ważne. Nie oszukujmy się, pieniądze w tej branży też są istotne. Nasze filmy przeważnie gwarantują stały dochód, oczywiście dzięki w miarę stałej publiczności, do której trafia ta wizja kina. Nie śledzę w ogóle tego, co dzieje się obecnie we włoskiej kinematografii, chociaż zdaję sobie sprawę z prestiżowych sukcesów, jakimi ostatnio się cieszy dzięki takim filmom jak „Gomorra”, „Il Divo” czy „Mój brat jest jedynakiem”. Kino potrzebuje widza, który je będzie oglądał, i na szczęście widzów włoskiemu kinu nie brakuje. A to jest najważniejsze.
Ostatni pana film „Ojciec Giovanny” dowodzi, że jest pan jednocześnie klasykiem i burzycielem uświęconych kinowych konwencji. Pana bunt wobec kina papy z wiekiem się nie ustatecznił? Czym różni się Pupi Avati z początku lat 70. od Pupiego Avatiego dzisiaj?
Oczywiście, że Pupi się zmienił, i nie chodzi tu o sposób, w jaki robi filmy. Przede wszystkim dojrzałem dzięki różnym doświadczeniom, jakie w życiu spotykały mnie, moją rodzinę, przyjaciół. Raczej nie oglądam swoich filmów, ale kiedy jestem już do tego zmuszony, z jednej strony widzę kogoś obcego, kim już nie jestem, a z drugiej zdaje sobie sprawę, że każdy ukończony film (a realizuje jeden filmowy projekt na rok) przedstawia mnie w danym momencie. Nie kieruję swoich filmów do określonego odbiorcy, nie mam takiej strategii. Wydaje mi się, że moje filmy oglądają ci, którzy mają podobny sposób patrzenia na świat jak mój – te historie ich bawią, wzruszają, każdego roku oczekują na moje nowe dzieło, co niezmiernie mnie cieszy.
Kino wciąż jest dla pana przyjemnością, presją, zawodem. Nie przeżywał pan dylematów bohatera „Osiem i pół”?
Nie zawsze reżyserowanie jest przyjemnością. Zdarzają się chwile zwątpienia, kiedy myślę, żeby zostawić to wszystko, skończyć z tą profesją i w ogóle przestać pracować. Tak było na przykład po premierze „I Cavalieri che fecero l’impresa” i „Il Nascondiglio”. Ale szybko zdaję sobie sprawę, że nie mogę… nie mogę już bez kina żyć. A sam jestem kimś w rodzaju niezdrowego marzyciela, kimś w stylu bajkowego „Piotrusia Pana” – tak jest lepiej, jest się bardziej wrażliwym.