Dlaczego zwlekał pan tyle lat ze zrobieniem filmu o Stonesach?

Martin Scorsese: Bo przez te 40 lat próbowałem ich poznać. Po raz pierwszy spotkałem Micka Jaggera pod koniec lat 70. w Los Angeles na jakiejś imprezie. Ale dopiero kiedy nawiązałem z nim współpracę nad projektem filmu fabularnego, zacząłem częściej chodzić na ich koncerty i obmyślać koncepcję filmu. Dopiero wtedy przekonałem się, że nic nie może się równać z ich występem na żywo i moim zadaniem jako reżysera będzie uchwycenie i zapisanie na taśmie ich energii - piosenka po piosence. Bo co by mi dało siedzenie z nimi za kulisami? Czego jeszcze o nich nie powiedziano? Co można dodać po "Cocksucker Blues"? I trzeba sobie zadać pytanie: co po Stonesach zostanie - poglądy, skandale... nie sądzę. Zawsze silniejsza będzie ich muzyka. Poza tym nie wiem, czy teraz oni są tacy interesujący. Może nie uwierzy pani, ale Stonesi to prawdziwi dżentelmeni, zwłaszcza Mick. Podczas pracy nad filmem byli bardzo grzeczni. Może poza Keithem, którego bałem się najbardziej. Co prawda obiecał, że podczas nagrania będzie robił wszystko, o co poproszę, ale nie wierzyłem mu ani przez chwilę (śmiech).

Reklama

Co to za projekt fabularny, ma coś wspólnego z muzyką?

Od jakichś ośmiu, dziewięciu lat pracujemy z Mickiem nad filmem, który opowiedziałby o kulisach biznesu muzycznego w Ameryce. On produkuje, a ja reżyseruję. Rzecz ma się zaczynać w latach 60. i dojść do naszych czasów. Stonesi nie są bohaterami tego filmu, Mick konsultuje ze mną i scenarzystami rożne sprawy - jak powstawały wytwórnie, jak się wtedy nagrywało płyty, kto na tym zarabiał i co się działo z pieniędzmi. Mamy już tyle osób, które brały w tym udział i zgłosiły się do nas na ochotnika, by opowiedzieć o tym, czego doświadczyły, że zaczynamy mieć kłopoty z nadmiarem materiału i selekcjonowaniem go. To będzie rodzaj dzikiej historii biznesu. Chcę pokazać przede wszystkim producentów, nie muzyków. Twardzieli, którzy zrobili na tym fortuny. To będzie makiaweliczna historia pełna przemocy, muzyka będzie w niej miała drugorzędne znaczenie.

Wracając do pana dokumentów muzycznych. Niedawno zrobił pan film o bluesie, potem o Bobie Dylanie, teraz Stonesi, a w kolejce czekają Marley i George Harrison. Jest w tym jakiś zamysł?

Robię te filmy, kiedy nadarza się okazja. Nie ma w tym żadnej myśli przewodniej. Na przykład projekt o Harrisonie pojawił się, gdy skończyłem robić "Bez stałego adresu: Bob Dylan". Zacząłem zbierać materiał, spotkałem się z ostatnią żoną George’a Olivią Harrison, przejrzałem jego prywatne archiwum filmowe, zarejestrowałem trochę wywiadów, m.in. z Erikiem Claptonem. W tym czasie pojawili się u mnie Stonesi. Pomysł zrobienia tego filmu nie był mój. Myślałem o Stonesach jako o materiale na film od jakiegoś czasu, przyglądałem się Mickowi wnikliwie przez ostatnich dziewięć lat naszej znajomości. Było zupełnie inaczej niż z Robbie’em Robertsonem i "Ostatnim walcem" - jemu też przyglądałem się dłuższy czas, ale nigdy nie zawarliśmy bliskiej znajomości, takiej, jaka łączy mnie z Mickiem. Bałem się nawet, że ta zażyłość zabije spontaniczność występu, że moi kumple za bardzo będą się starać podczas nagrania, żeby mnie zadowolić. Wtedy wyszedłby nam telewizyjny banał, jakich ostatnio mnóstwo się produkuje. Jedynym ustępstwem, na jakie poszedłem, to dodanie do koncertu materiałów archiwalnych, ale nie takich, które wszyscy znają. David Tedeschi, który montował film, przejrzał 400 godzin archiwalnych nagrań, ja dostałem z tego jakieś 50 godzin i wybrałem te kilka minut.

Niewielu reżyserów kręci dokumenty muzyczne tak często jak pan. Fabuła panu nie wystarcza?

Reklama

Z filmów o muzykach czerpię energię. Odprężam sie przy nich, regeneruję się po fabułach, które mnie wyczerpują. To jest przygoda. Nigdy do końca nie wiesz, co ci wyjdzie. Kiedy zrobiłem film o Dylanie, poczułem się niewiarygodnie szczęśliwy. To rzadkie uczucie, chciałbym doświadczać go częściej. Może powtórzy się przy Bobie Marleyu, właśnie dostałem pozwolenie rodziny na grzebanie w jego biografii.

Muzyka jest w pana filmach zawsze bardzo ważna. Zdarzyło się panu najpierw ułożyć ścieżkę dźwiękową, a potem dopasowywać do niej sceny?

W latach 60., zanim udało mi się zrobić swój pierwszy pełnometrażowy obraz, często układałem sobie listy piosenek, które chciałbym umieścić w swoich filmach. Zresztą wtedy dopiero odkryłem muzykę, która potem pojawiła się w moich filmach. Moja rodzina należała do konserwatywnej klasy pracującej i w domu nigdy nie słuchaliśmy młodzieżowych stacji na falach UKF, zawsze leciało coś na długich falach. Pierwsza piosenka Boba Dylana, jaką usłyszałem w życiu, to było dopiero "Like a Rolling Stone"! The Cream poznałem dopiero, gdy wydali ostatni album. Kiedy pojechałem na Woodstock, nie znałem połowy artystów, którzy pojawiali się na scenie. Teraz na starość coraz częściej piszę sceny pod konkretne piosenki - tak powstała spora część "Infiltracji". Dawniej ujęcie filmowe było dla mnie kombinacją opowiadanej historii i muzyki, teraz muszę mieć najpierw muzykę - dzięki niej mam warunki do wymyślania historii.

Nie myślał pan o korzystaniu z utworów młodszych muzyków?

Raczej zostanę przy swoim starym repertuarze, bo jestem za stary, aby się nauczyć nowej muzyki. Piosenki z moich młodych lat były dla mnie tak ważne, że słuchanie ich powoduje, że w mojej głowie pojawiają się nowe obrazy, nowe pomysły. "Gimme Shelter" pojawiło się chyba w każdym moim filmie i potrafiłbym napisać jeszcze parę scen do tej piosenki. Być może niektóre utwory są dla mnie nawet ważniejsze niż dla tych, którzy je stworzyli. Gdy spotkałem się ze Stonesami, zacząłem rzucać tytułami piosenek, które chciałbym usłyszeć w naszym filmie, i okazało się, że oni nie pamiętają, że nagrali niektóre z nich!