Reżyserowanie "Pokuty" zaproponowano mi podczas intensywnych prac nad montażem "Dumy i uprzedzenia". Pewnie nie podjąłbym się tego zadania, gdyby nie to, że scenariusz filmu dotykał sprawy, która nurtowała mnie od dawna. Po co ludziom - zarówno twórcom, jak i odbiorcom filmów - szczęśliwe zakończenia? Jaka jest tajemnica tak wielkiej kariery happy endu? Wydaje mi się, że to jeden z najistotniejszych tematów "Pokuty" - swoista dekonstrukcja hollywoodzkiego przekonania, że dobre historie muszą się skończyć bajkowym: "i żyli długo i szczęśliwie".
Podziwiałem prozę Iana McEwana i jego samego, i to nie ułatwiało mi pracy nad "Pokutą". To paraliżująco inteligentny człowiek. Niestety porzekadło, że z wielkiej literatury można zrobić najwyżej kiepski film, zbyt często znajduje swoje potwierdzenie na ekranie, by reżyser ze swoboda podchodził do tak cenionej powieści. Wymyśliłem ze scenarzystą Christopherem Hamptonem, że to będzie dosłowna adaptacja - strona po stronie zastanawialiśmy się, jak oddać powieściowe sceny przez obraz. Nigdy nie zrozumiem reżyserów i scenarzystów, którzy biorą na warsztat książkę, a następnie mówią widzom: "by zrozumieć i docenić nasze dzieło, musisz wyrzucić z pamięci powieść". Zawsze staram się współpracować z autorem książki i choć może to zabrzmieć niedorzecznie, kiedy robiłem "Dumę i uprzedzenie", w pewnym sensie współpracowałem z Jane Austen. Oczywiście nie wywoływałem duchów, ale zanim zacząłem pracę, stworzyłem sobie wyraziste wyobrażenie, kim ona mogła być. Potem na potrzeby własnej wyobraźni w jej roli obsadziłem moją przyjaciółkę Kathy Burke.
Każdy film jest dla mnie historyczny. Nawet projekt, nad którym teraz pracuję - "The Soloist". Wprawdzie bohaterowie nie chodzą w kostiumach, a akcja rozgrywa 2005 roku, co jest dla fabuły niezwykle ważne. Lubię ograniczenia, jakie narzuca reżyserowi czas i miejsce akcji.
Każdemu filmowi poświęcam dwa lata i wtedy myślę o nim od rana do nocy. Mam obsesję na jego punkcie, dręczę się każdym szczegółem, ale jestem przekonany, że to nie wynika ze specyfiki zawodu reżysera, tylko z mojego charakteru. Gdybym nie robił filmów, pewnie znalazłbym sobie inną manię - np. chorobliwie pilnował swojej wagi.
Zawsze byłem wszędzie najmłodszy, również w pracy. Robienie "Pokuty" uświadomiło mi, że będę musiał kiedyś dorosnąć. Zresztą nie tylko ja. Kiedy zadzwoniłem do Keiry Knightley i zaproponowałem jej rolę w "Pokucie", miałem przed oczami 19-latkę, z która pracowałem przy "Dumie i uprzedzeniu". Szykowałem więc dla niej rolę dorastającej dziewczyny - Briony. Kiedy się spotkaliśmy omówić szczegóły, byłem wstrząśnięty - moja Keira zamieniła się w kobietę i trzeba jej będzie wymyślić inną rolę niż podlotka! Została więc Cecilią, w której właśnie budzi się kobiecość. James McAvoy dostał rolę w "Pokucie" z dwóch powodów - ma coś tchnącego optymizmem w oczach, co powoduje, że widz bardziej przeżyje moment, w którym świat gasi jego marzenia. Po drugie James pochodzi z rodziny robotniczej i doskonale zrozumiał postać, która z powodu urodzenia musi walczyć o swoje miejsce w świecie.
Kluczem do udanej współpracy między aktorem a reżyserem jest możliwość udanej rozmowy miedzy nimi. Kiedy zapraszałem Vanessę Redgrave do udziału w "Pokucie", tak dobrze nam się rozmawiało, że nie zauważyłem, że minęło kilka godzin i przegapiłem wizytę u psychiatry. Vanessa powiedziała: chcę, żeby ta rozmowa dalej trwała - to była jej zgoda na prace ze mną. Wychodzę z założenia, że na końcu filmu zawsze muszą być konfitury - Vanessa Redgrave to dla kinomana to piękny prezent na koniec.
Producenci to najzabawnejsi ludzie w przemyśle filmowym. W czasie pracy nad "Pokutą" przyszła do mnie asystentka producenta i z niezwykle poważną miną powiedziała: wszyscy uważamy, że w filmie nie może padać słowo na "p". Poprawniejsze i dużo ładniejsze będzie słowo na "w". Miała takie wypieki, że zapomniała mi powiedzieć, o jakie słowo chodzi i o jaką scenę. Kiedy to z siebie wyksztusiła, oczywiście nie zgodziłem się, by w sprośnym liście miłosnym Robbie pisał do Cecylii o "waginie".