ELŻBIETA CIAPARA ("FILM"): Jest pan nie tylko jednym z najważniejszych filmowców w historii Hollywood, ale aktywnie działa pan również na rzecz rekonstrukcji starych filmów. Skąd wzięła się u pana ta pasja?
MARTIN SCORSESE
: Zrodziła się z frustracji czy wręcz gniewu. Na początku lat 70. ułożyłem listę starych amerykańskich i zagranicznych filmów, arcydzieł kina, które chciałem obejrzeć. Postanowiłem uczyć się na nich sztuki filmowej. I co się okazało? Że większość kopii jest w tragicznym stanie, a niektóre w ogóle już nie istnieją! Bardzo chciałem zobaczyć Lamparta Lucchina Viscontiego. Poprosiłem wytwórnię 20th Century Fox, która miała prawa do amerykańskiej dystrybucji filmu, o zorganizowanie dla mnie i moich przyjaciół pokazu. Okazało się jednak, że nie mieli kopii. Mieliśmy dwie, ale brakowało nam miejsca w magazynie, więc się ich pozbyliśmy, usłyszałem od przedstawiciela wytwórni. Znalazłem tylko słabej jakości kopię 16-milimetrową, prawie zupełnie wypłowiałą i pozbawioną kolorów. Oglądanie Lamparta w takiej wersji było prawdziwą profanacją. Jak się okazało, był to dopiero wierzchołek góry lodowej.

Jak to?
Wkrótce odkryłem, że to problem masowy. Że kopie wielu amerykańskich filmów są w podobnie tragicznym stanie - albo kompletnie wyblakłe, albo porysowane tak, że nie można ich oglądać. 90 procent amerykańskich niemych filmów zostało utraconych bezpowrotnie. 50 procent filmów dźwiękowych, zrobionych przed 1950 r., już nie istnieje! To przerażające liczby. Na szczęście w latach 80. na rynek wkroczył format wideo. Wytwórnie uświadomiły sobie wtedy, że mogą zarabiać także na starych filmach. Zaczęły więc na własną rękę próbować je ratować, ale ich wysiłki były niewystarczające. Dopiero pojawienie się założonej przeze mnie Film Foudation na dobre zmieniło sytuację. Po pierwsze w prace fundacji zaangażowani są sami filmowcy: Woody Allen, Francis Coppola, Clint Eastwood, George Lucas, Robert Redford, Steven Spielberg. Ostatnio dołączyli do nas: Peter Jackson, Ang Lee, Wong Kar-wai, Guillermo Del Toro i Stephen Frears. Po drugie swoją działalność fundacja oparła w znacznej mierze na pracy archiwistów, którzy szperają w filmowych archiwach. Zmieniliśmy też nastawienie wytwórni. Uświadomiliśmy im, że filmy to dziedzictwo kulturowe świata, a nie własność poszczególnych wytwórni. A poza tym wreszcie zrozumieli, że najpierw trzeba zadbać o jak najlepszą jakość techniczną tych starych filmów, żeby potem na nich zarabiać. Widz przyzwyczaił się do określonego standardu projekcji. Kiedy jako dziecko oglądałem filmy w telewizji, niewiele było widać, ale i tak gapiłem się w ekran jak zahipnotyzowany. Teraz młodzi nie chcą nawet oglądać wideo. Dla nich liczy się tylko projekcja cyfrowa.

Proces rekonstrukcji filmu musi być chyba żmudną pracą...

Wszystko zaczyna się od informacji, że kopia jakiegoś starego filmu powinna zostać zrekonstruowana. Taki wniosek może zgłosić do Film Foundation każdy. Następnie sprawdzamy, czy zgłoszony film jest osiągalny i oczywiście, czy spełnia warunki, jakie fundacja sobie postawiła. Potem wspólnie decydujemy, którymi ze zgłoszonych filmów powinniśmy zająć się najpierw, bo kopia jest w takim stanie, że może nie dotrwać do następnego roku. Obliczamy, ile potrzebujemy na te prace pieniędzy, i sprawdzamy, czym dysponujemy w rzeczywistości. Zazwyczaj okazuje się, że potrzebujemy na przykład dwóch milionów, a mamy tylko milion. Musimy więc wybierać. Wskazuję filmy, które uważam za najciekawsze. Tak samo robią pozostali członkowie zarządu. Zliczamy głosy i próbujemy wypracować jakiś kompromis.

Ile trwają prace nad rekonstrukcją jednego filmu?

Długo. Czasami nawet bardzo długo. Na przykład prace nad Fair Wind to Java Josepha Kane’a, filmu z 1953 r., w które byłem osobiście zaangażowany, rozpoczęły się w 1987 r. Jak pani myśli, kiedy je skończyliśmy? W ubiegłym roku. Zajęło to nam prawie 20 lat! Przy rekonstrukcji potrzeba więc cierpliwości i uporu. Często zdarza się, że w trakcie prac brakuje nam funduszy. Trzeba prace przerwać, żeby zebrać brakującą kasę. Czasami trwa to kilka lat. A czasami bywa i tak, że są pieniądze, ale w ostatniej chwili ktoś mówi: Słuchajcie, mamy inny film, w znacznie gorszym stanie. Marty, nie masz nic przeciwko, żebyśmy się nim zajęli w pierwszej kolejności i wykorzystali na ten cel zebrane już pieniądze?. Oczywiście, zazwyczaj się zgadzam.

Chyba ta pańska pasja jest nie tylko wynikiem frustracji, ale przede wszystkim miłości do kina.
Jeżeli lubisz malarstwo, w każdym obrazie znajdziesz dla siebie coś ciekawego. Podobnie jest z filmami. Jeżeli kochasz kino, w każdym filmie znajdziesz coś, co cię zainteresuje, zainspiruje czy zaintryguje. Z własnego doświadczenia wiem, że w każdym filmie jest scena, rola, a czasami chociażby jeden kadr, które mnie zachwycą. Problem w tym, że im bardziej się starzejesz, tym bardziej oglądanie filmów staje się inwestycją. Inwestujesz czas. Kiedy jesteś młody, możesz sobie pozwolić, żeby oglądać wszystko jak leci. Ale kiedy przybywa ci lat, nie możesz sobie pozwolić na marnowanie czasu. Robisz się bardziej wybredny.

Zgaduję, że nie ogląda pan filmów ze Stevenem Seagalem lub Pamelą Anderson?
Rzeczywiście, ale nie uciekam od kina popularnego. Podczas pracy nad Infiltracją obejrzałem sporo azjatyckich filmów sensacyjnych. Lubię też polskie kino - najbardziej cenię Rękopis znaleziony w Saragossie Wojciecha Hasa (to dzięki staraniom Scorsese film ukazał się w Stanach Zjednoczonych na DVD - przyp.red.).

Woli pan oglądać filmy w kinie czy na płytach DVD?

Lubię atmosferę, jaka panuje w sali kinowej. Ale lubię też oglądać filmy w domu. Mam spory ekran - 6 na 9 stóp. A że salka projekcyjna nie jest wielka, zazwyczaj oglądam filmy z nosem w ekranie, co każdorazowo daje niezapomniane wrażenie. I pewnie oglądałbym więcej filmów, gdyby mnie tak nie bawiło ich robienie.

No właśnie, jak w ogóle znajduje pan czas na oglądanie filmów, skoro ciągle pracuje pan nad nowymi projektami, tak jak teraz nad dokumentem Shine a Light poświęconym The Rolling Stones?
Pracę nad tym filmem już skończyłem, ale premiera została przełożona na przyszły rok. Wytwórnia potrzebuje więcej czasu na promocję. Praca nad Shine a Light to było czyste szaleństwo. Nie spodziewałem się, że aż tak ten projekt mnie pochłonie. A zaczęło się od niewinnego impulsu - zróbmy film o Rolling Stonesach, to nic trudnego, sfilmujemy ich na scenie, potem za kulisami, i gotowe. Mick Jagger zaproponował, żebym sfilmował ich koncert z trasy A Bigger Bang. Byłem na jednym z tych występów. Wspaniały spektakl, ale po jego obejrzeniu ogarnęły mnie wątpliwości. Na scenie tona sprzętu, co chwila wybuchają fajerwerki, show filmuje 50 kamer. A gdzie w tym wszystkim miejsce dla mnie? Może lepiej namówić Jaggera i spółkę na kameralny koncert na małej scenie w Nowym Jorku?

Udało się?
Tak. Zdjęcia do Shine a Light powstały podczas dwóch koncertów w Beacon Theater w Nowym Jorku. The Rolling Stones zagrali je z okazji 60. urodzin Billa Clintona. Byli ze mną najlepsi operatorzy świata: Robert Richardson (laureat dwóch Oscarów za zdjęcia do JFK i Aviatora - przyp. red.), Andrew Lesnie (zdobył Oscara za Władcę Pierścieni) i Emmanuel Lubezki (Jeździec bez głowy). Ja pełniłem niejako rolę choreografa. Musiałem tak pokierować kamerami, żeby obrazem oddać klimat muzyki i zarejestrować ruchy muzyków. A proszę mi wierzyć - Mick Jagger, Keith Richards i Ronnie Wood na koncercie ruszają się bardzo intensywnie. Baaardzo. Trzy kamery filmowały wyłącznie Jaggera, a i tak chwilami to było za mało.

To nie jedyny pański film poświęcony muzyce. Dwa lata temu nakręcił pan film o Dylanie, ma pan w planach także biografię George’a Harrisona…

…i jeszcze jeden film muzyczno-historyczny. Chcę w nim pokazać Amerykę od początku lat 60. do dnia dzisiejszego przez pryzmat biznesu muzycznego. To nie będzie dokument, ale fabuła. Coś w rodzaju Kasyna - fikcja wykorzystująca autentyczne wydarzenia.

A co z filmową biografią prezydenta Roosevelta, nad którą pracuje pan od kilku lat?
Scenariusz filmu jest już gotowy. To świetny tekst. Wyszedł spod pióra bardzo utalentowanego autora Nicholasa Meyera (scenarzysty Piętna - przyp. red.). Ale najpierw chciałbym zrobić Silence, dramat o wyprawie dwóch jezuitów do XVII-wiecznej Japonii. Jeżeli się uda, zacznę kręcić zdjęcia latem przyszłego roku. No i wciąż mam na głowie ratowanie starych filmów.

























Reklama