Początkiem niemal wszystkich jego filmów – zwłaszcza tych najbardziej udanych, jak "Moja piękna pralnia", "Niebezpieczne związki" czy "Przeboje i podboje" – jest dobra książka. Mniejsze znaczenie ma, czy to opowieść o życiu pakistańskich emigrantów pióra Hanifa Kureishiego, XVIII-wieczna klasyka autorstwa Choderlosa de Laclos czy popkulturowa wycieczka po historii rocka w wykonaniu Nicka Hornby’ego. Stephen Frears przyznaje, że wybiera po prostu zgodnie ze swoim literackim smakiem. – Jestem przede wszystkim czytelnikiem. Ale nie czytam książek z intencją zamienienia ich w filmy, tylko dla przyjemności. Moje życie i twórczość znajdują się pod silnym wpływem literatury i angielskiego teatru – bardzo tradycyjnych rzeczy. Dlatego nie jestem zdziwiony, że zrobiłem akurat takie filmy. Pokazałem w ten sposób, że mam dobry gust, jeśli chodzi o literaturę – mówił "Kulturze" brytyjski reżyser.
Frearsizmy
Słynący z przekornych bon motów filmowiec – jego przyjaciele określają te zazwyczaj sarkastyczne uwagi mianem frearsizmów – twierdzi nawet, że czytanie jest jego jedynym zajęciem. – To właściwie wszystko, co mi się zdarza. Siedzę w domu, ludzie przysyłają mi scenariusze, ja je czytam i decyduję, z którego zrobić film. To cała moja działalność. Choć to oczywista nieprawda, bo ktoś, kto nakręcił 22 filmy kinowe, drugie tyle telewizyjnych, reżyserował sztuki teatralne i wykłada w szkołach filmowych, nie może mieć na lekturę dużo wolnego czasu. Mimo to przyjaciółka Frearsa, reżyserka Hannah Rothschild, przyznaje, że najczęściej zastaje go nad lekturą. – Zawsze coś czyta – mówiła w wywiadzie dla "Guardiana". – I potrafi dostrzec w tekście rzeczy niewidoczne dla innych.
Także jego najnowsze dzieło "Tamara i mężczyźni" ma literacką genezę – u podstaw scenariusza leży powieść graficzna autorstwa Posy Simmonds. Przyjaźń reżysera i pisarki trwa od niemal 30 lat, ale Frears na pomysł, by przenieść jej książkę na ekran, wpadł dopiero, gdy dostał gotowy scenariusz Moiry Buffini. Simmonds na prośbę Frearsa także włączyła się do pracy nad filmem, a jej uwagi były zdaniem reżysera błyskotliwe i bezlitosne.
Stratowani przez krowy
Jednak to zazwyczaj Frears zamęcza scenarzystów niekończącymi się prośbami o poprawki. Jak wspominał Peter Morgan, autor oscarowej "Królowej": – Jako pisarz czujesz się przezeń naprawdę doceniony, wiesz, że ktoś dogłębnie rozumie twoją pracę. Do czasu kiedy nie zacznie wydzwaniać o piątej nad ranem z niecierpiącymi zwłoki pomysłami do tekstu. Wtedy dowiadujesz się, na czym polega niewolnictwo. Myślę, że pracując ze Stephenem, po prostu musisz się z nim zaprzyjaźnić, w przeciwnym razie mógłbyś go zabić.
Frears samokrytycznie przyznaje, że to prawda, i co gorsza, tendencja do nękania scenarzystów pogłębia się z wiekiem. – Zdarza mi się doprowadzać autorów do szału, ale później są skłonni przyznać, że warto było się pomęczyć, że moje utyskiwania coś wniosły. Pisanie wydaje mi się czynnością w gruncie rzeczy techniczną. Ważniejszy proces polega na ustaleniu, co i jak chcesz pokazać – zauważa reżyser i odżegnuje się od własnych ambicji literackich.
Bliska znajomość z wieloma pisarzami pozwoliły mu w "Tamarze" przedstawić ludzi pióra w dość krzywym zwierciadle, bo jak zauważa, większość z nich jest po prostu absurdalna. – Oczywiście są też niebywale utalentowani, ale nie zmarnowałbym okazji, by wsadzić im szpilkę. To w końcu moi przyjaciele – kim byłbym, gdybym mówił o nich tylko dobre rzeczy? – pyta przekornie Frears. – "Tamara" jest moim hołdem złożonym pisarstwu i pisarzom, zwłaszcza Posy i jej talentowi. Mam ogromny szacunek dla pisarzy, jestem im wierny, staram się właściwie odczytywać ich intencje, kiedy przenoszę literaturę na ekran. Ale to wszystko nie znaczy, że nie mam ochoty się z nich pośmiać. A kiedy mogę sprawić, że umrą stratowani przez krowy – czysta przyjemność. Czysty frearsizm, powiedzieliby znajomi reżysera.
Film to pułapka
Nieco poważniejszy w swoich diagnozach jest Hanif Kureishi. – Stephen pochodzi z pokolenia twórców – dramaturgów i filmowców – którzy uważali, że ich zadaniem jest objaśnianie rzeczywistości. Frears hołduje idei, że dobry film powinien odkrywać rzeczy nieznane. On po prostu nie interesuje się sobą, tylko innymi ludźmi, co czyni go zarówno dobrym reżyserem, jak i kompanem – dodaje autor "Mojej pięknej pralni".
Frears patrzy na swój dorobek w sposób samokrytyczny. Chętnie przyznaje, że są filmy, które mu się po prostu nie udały – jak "Mary Reilly" z Julią Roberts i Johnem Malkovichem. Pytany o powód porażki mówi: – To zawsze jest moja wina. Staram się później dojść, w którym miejscu popełniłem błąd – czy wybrałem nieodpowiedniego aktora, czy... – jest tak wiele rzeczy, które mogą pójść źle... Weźmy "Królową", film który był wielkim sukcesem, wszystko w nim zapracowało na naszą korzyść. Ale równie dobrze mogły zawieść: aktorzy, ich gra, scenariusz, montaż. Robienie filmu to rodzaj pułapki.
Gwiazdy są zabezpieczeniem
Dlatego woli realizować projekty skromne i bez udziału wielkich nazwisk. – Gwiazdy są zabezpieczeniem. Skoro wydałem na film tak ogromną kwotę, muszę mieć gwarancję, że koszty się zwrócą. Więc zatrudniam gwiazdy, nawet jeśli zupełnie nie pasują do roli. Ja stosuję inny rodzaj zabezpieczenia: robię moje filmy tanio. Hollywood preferuje ten pierwszy model – tłumaczy reżyser. – Paradoksalnie łatwiej zrobić dobry film za mniejsze pieniądze. Moje najlepsze były bardzo tanie – nawet "Niebezpieczne związki". Wielkie budżety postrzegam raczej jako zagrożenie, czuję się niepewnie. Kiedy mam ograniczoną ilość pieniędzy, staram się nimi dobrze gospodarować. To przynosi w rezultacie przyzwoity film.
"Tamara" także nie jest wysokobudżetową produkcją. Ma jednak coś, czego mogą jej zazdrościć hollywoodzkie blockbustery – głębię. I mimo pozornej lekkości stawia pesymistyczną diagnozę ludzkiej naturze. – Cóż, ludzie zawsze mają tendencje do złych postępków, a mnie bardziej interesują ludzkie słabości niż ich niewzruszone cnoty – wyjaśnia swoje artystyczne kredo Stephen Frears. – Świat nie jest najmilszym miejscem. Na szczęście można się z niego śmiać. Być może to nasza jedyna wolność.