Bond na miarę naszych czasów
Pierwsze miejsce na subiektywnej liście seriali z PRL-u, które warto by przypomnieć w nowej wersji, musi zająć najsłynniejszy funkcjonariusz poprzedniej epoki porucznik Borewicz. Dzisiaj wreszcie mógłby powstać polski film bondowski z prawdziwego wrażenia. Borewicz mógłby przeprowadzać akcje dalej niż na terenach NRD i używać bardziej wyrafinowanej i dyskretnej broni niż karabin Kałasznikowa. Z drugiej strony przeniesienie Borewicza w dzisiejsze czasy spowodowałoby utratę bardzo ważnego peerelowskiego klimatu serialu. Najlepszym wyjściem byłoby połączenie światów znanych z pierwowzoru z późniejszymi – tak jak zrobili to twórcy nowej odsłony przygód Hansa Klossa. Młody Borewicz (w tej roli na przykład Robert Więckiewicz) mógłby dalej pachnieć Old Spice'em, poprawiać fryzurę w stylu "fale Dunaju" i rejestrować zeznania na magnetofonie szpulowym typu Kasprzak ZK-120. Starszy współczesny Borewicz (grany oczywiście przez Bronisława Cieślaka) mógłby dzisiaj walczyć z terroryzmem za pomocą broni z celownikiem laserowym i czarować kobiety modnymi hipsterskimi okularami.

Reklama

Monczka wieczny Tulipan
Bohaterem, który miałby dzisiaj ręce pełne roboty, tak jak w czasach PRL-u, jest też Tulipan. Główna postać serialu to filmowy odpowiednik Jerzego Kalibabki – oszusta wykorzystującego kobiety na początku lat 80. Genialnie wcielił się w niego Jan Monczka. I to on, mimo ponad 20 lat od realizacji pierwowzoru, wciąż wydaje się jedynym kandydatem na kontynuatora tej roli. Któż lepiej mógłby podziałać dzisiaj na kobiety niż pewny siebie, zniewalająco uśmiechnięty, w rozpiętej koszuli i świeżo pachnący Jan Monczka. Ciekawie byłoby zobaczyć go podczas omamiania i wykorzystywania współczesnych pewnych siebie, poświęconych sukcesowi kobiet. Tulipan nigdy nie bał się bogatszych od siebie karierowiczek. Radził sobie z nimi równie dobrze jak ze studentkami z bogatymi rodzicami. Choć dzisiaj musiałby zaimponować czymś więcej niż świecącą kurtką ze skaju i złotym łańcuszkiem. Na przykład vipowską lożą na Euro.

Poszukiwacze zaginionych tajemnic
Aktorem, który mógłby ponownie wcielić się w postać graną przed laty, jest też na pewno Stanisław Mikulski. Pokazał to w "Stawce większej niż śmierć". Gdyby ktoś chciał na nowo powrócić do historii postaci literackiej stworzonej przez Zbigniewa Nienackiego – Pana Samochodzika – to w nowej wersji też powinien pojawić się Mikulski. Oczywiście przeniesienie akcji we współczesne czasy byłoby w przypadku "Pana Samochodzika" tak samo sensownym posunięciem jak ekranizacja "Potopu" rozgrywająca się współcześnie. Na pewno warto by jednak sięgnąć po tę znakomitą literaturę ponownie i połączyć klimat czarno-białego serialu z dzisiejszymi filmowymi możliwościami technicznymi. Pan Samochodzik nie musiałby jeździć już LPT (Lekki Pojazd Terenowy) zbudowanym na bazie fiata 126p z dołączonym parasolem, komputerem i płetwami. Mógłby jeździć nowym modelem Range Rovera, a zagrać mógłby go na przykład Maciej Stuhr.

Milicjant w stylu Barei
Najstarszą telewizyjną postacią, jaką powinni zająć współcześni filmowcy, powinien być bohater pierwszego polskiego serialu kryminalnego "Kapitan Sowa na tropie". Opowieść o losach kapitana milicji obywatelskiej, Tomasza Sowy, wyreżyserował Stanisław Bareja, a pierwszy odcinek wyemitowano w Boże Narodzenie 1965 roku. Polski odpowiednik "Świętego" z Rogerem Moorem idealnie nadawałby się do dzisiejszej telewizji. Fabuła każdego z odcinków była zamkniętą całością. Nie trzeba byłoby go nawet przerywać reklamami, bo trwa niecałe trzydzieści minut. Śledztwa, jakimi zajmował się wtedy Sowa, równie dobrze mogłyby mieć miejsce dzisiaj – handlarze dziełami sztuki, narkotyki. Współczesny Sowa powinien przy tym posługiwać się podobną spostrzegawczością jak oryginał, który potrafił zauważyć na przykład: – Dziwny odruch u milicjanta – włożyć cudzą rzecz do kieszeni przez nieuwagę. Powinien mieć przy tym inteligentnego pomocnika, jak Sowa Albina, który potrafił trzeźwo zauważyć: – Nikt nie popełnia samobójstwa w przedpokoju. Kto mógłby w dzisiejszej wersji zastąpić Wiesława Gołasa? Każdy z trójki: Jacek Braciak, Antoni Pawilicki, Bartłomiej Topa, wydaje się idealny. Niepozorny, zwykły chłopak, potrafiący budzić strach.

Reklama

Warto byłoby powrócić również do seriali niepokazujących realiów życia PRL-u, a bawiących się konwencją. Z nową wersją "Na kłopoty... Bednarski" na pewno poradziłby sobie Juliusz Machulski, który doskonale okres międzywojenny pokazał już przecież w "Vabanku". W roli prywatnego detektywa na pewno godnie Stefana Friedmanna zastąpiłby Marcin Dorociński.

Do jednego jednak serialu twórcy nie powinni wracać. "Życie na gorąco" to rzecz, którą powinno się oglądać po to, żeby zobaczyć, jak nie robić filmów. Scenariusz, plenery, aktorstwo (Leszek Teleszyński w roli redaktora Maja), reżyseria (Andrzej Konic), zdjęcia, scenografia – wszystko jest na poziomie nieudanego filmu amatorskiego. Z tego nawet Guy Ritchie z Bradem Pittem i Jasonem Stathamem nie zrobiliby solidnego dzieła. Zostawmy redaktora Maja w spokoju, ale weźmy się do Sowy, Bednarskiego, Borewicza, Tulipana i Pana Samochodzika. Nowa wersja przygód Hansa Klossa pokazała, że udanie można powrócić do seriali sprzed lat.