Przez 50 lat powiedziałem o "Kanale" niemal wszystko. Zabrakło tylko skonfrontowania, czym ten film był dla nas - ludzi, którzy przeżyli powstanie warszawskie - a czym się stał dla całego pokolenia powojennego.

Reklama

Krótko po premierze pisałem, że "Kanał" nie jest filmem o powstaniu warszawskim. Dziś wydaje mi się, że chciałem wtedy obłaskawić oburzonych salonowców, bo obraz nie spełniał ich oczekiwań, nie dawał nadziei na moralne zadośćuczynienie. Naród był przecież dumny z powstańców. Widział w nich herosów. Tymczasem w "Kanale" zobaczył zwykłych, zrozpaczonych, utytłanych w gównie i błocie, przegranych żołnierzy. Zobaczył umierających w ściekach powstańców mimo woli. Tych, co gloryfikowali ich losy, mogła zadowolić taka wizja?

Pisałem nieprawdę. "Kanał" był filmem o powstaniu warszawskim. Był zapisem potworności, które widziałem, przeżyłem, i o których chciałem opowiedzieć. To film o wielkiej klęsce. My wszyscy ją ponieśliśmy: 200 tysięcy straconych istnień, zniszczone miasto, poczucie przegranej. Metafora kanału do owej klęski bardzo pasowała...

W tym samym czasie, co opublikowane w "Twórczości" opowiadanie "Kanał", napisałem także książki będące pochwałą powstania jako bohaterskiego zrywu: "Godzinę W", "Węgrów". A jednak Wajda wziął tę historię: opowieść o ludziach, którzy giną pod ziemią. Jak szczury.

Reklama

Recenzje po premierze były różne, także miażdżące, ale ja nie odczuwałem tego szczególnie boleśnie. Krytycy mieli pretensje, że nie powstało dzieło sławiące walkę na barykadach, z hasłem "niech żyje Polska!". Byli i tacy, co punktowali nieścisłości historyczne. Ale cóż o powstaniu mogli wiedzieć ludzie, którzy nie siedzieli w śmierdzącym kanale?

Film był prawdziwy, oddawał autentyzm przeżyć, był zapisem faktów historycznych. Jak na ówczesne możliwości Wajdy oraz sytuację polityczną w kraju powstało dzieło wybitne, w dodatku wsparte dobrą literaturą. Dziś przyznaję, że opowiadanie, na podstawie którego nakręcono "Kanał", było najważniejszym dokonaniem mego życia. Dałem z siebie wszystko i dziś, jako stary człowiek, oceniam je jako szczytowe osiągnięcie.

Jako jeden z pierwszych widzów stanąłem przed trudnym zadaniem. Pewne szczegóły nie znalazły mego uznania, choćby interpretacja aktorska. Rzeczywistość kanału, która siedziała mocno w mej pamięci, nie mogła być zbieżna z tym, co przedstawił reżyser. Także Wajda początkowo nie był zadowolony z filmu. Jednak za trzecim razem wiedziałem już, że jest dobry.

Reklama

Jego ponadczasowa wartość to jedyna przyczyna, dla której świętuje się dziś 50. rocznicę powstania "Kanału". Gdy po triumfie filmu w Cannes w 1957 roku Wajda wrócił do Polski w glorii chwały, krytyka w Polsce zaczęła słabnąć. Byłem wówczas w Cannes razem z Andrzejem i moją żoną. Pamiętam entuzjazm na sali. Ludzie spodziewali się, że film zakończy się happy endem. W głowie im się nie mieściło, że można uśmiercić głównych bohaterów. A my to zrobiliśmy, bo tak było naprawdę. Pewien dziennikarz nie mógł uwierzyć, gdy powiedziałem, że film jest relacją moich własnych przeżyć. I nie uwierzył do końca.

W tym roku nie chciałem i nie mogłem pojechać z Andrzejem Wajdą do Cannes, by fetować 50. rocznicę "Kanału", choć mnie wielokrotnie zapraszał. Wiem, że występuje tam także jako orędownik filmowej szkoły polskiej. Jestem przeciwnikiem określenia szkoła polska. Co to takiego? Grupie zdolnych twórców pozwolono po odwilży 1956 roku robić kino na przyzwoitym poziomie, ale nie miało ono żadnego wspólnego mianownika. Scenariusze obrazów Kawalerowicza, Wajdy, Munka dotyczyły przecież zupełnie różnych spraw.

Cóż z kinem Munka ma wspólnego film "Ewa chce spać"? A jak porównać "Pociąg" Kawalerowicza do naszego "Kanału"? Termin ów został ukuty także po to, by jakoś określić wielką euforię, która towarzyszyła wybuchowi wolności po stalinizmie. A my po prostu chcieliśmy opowiedzieć o tym, co przeżyliśmy innym językiem, niż to było wcześniej.

Epoka się skończyła. Daliśmy świadectwo tamtym czasom. Dziś jest już nowe kino i nowa literatura.