Historia, którą opowiedział w swoim filmie Mungiu, jest głęboko osadzona w rumuńskich problemach tamtych czasów. Od 1966 roku, kiedy wprowadzono tam zakaz aborcji, aż do upadku Ceausescu około 500 tysięcy kobiet zmarło wskutek powikłań po nielegalnych zabiegach. "4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni" to pierwszy film z cyklu "Opowieści ze złotego wieku" - subiektywnej historii czasów komunizmu w Rumunii, która przez perspektywę jednostkowych przypadków ma pokazać, jak ludzie próbowali żyć normalnie w nienormalnych czasach. Specjalnie dla DZIENNIKA Cristian Mungiu mówi o swoim filmie, sytuacji w Rumunii i wspomina czasy komunizmu.

Reklama

Pański film wbija widza w fotel. Nie spotkałam nikogo, kto nie poczułby tego filmu wszystkimi zmysłami. Kiedy siedzi się w kinie, niemal czuć zapach brudu w hotelu, w którym Gabita spotyka lekarza. Słyszał pan jakieś reakcje canneńskiej publiczności, która zobaczyła film?

Chciałem tym filmem podzielić się z widzami bardzo intymną historią, jakiej zazwyczaj nikomu się nie opowiada. I rzeczywiście, coś niezwykłego dzieje się z publicznością, która go ogląda: kiedy słyszą z ekranu historię Gabity, przychodzą do mnie i zaczynają opowiadać własne historie tego typu, które chowali w sobie lata. W porównaniu z tym, czego się ostatnio nasłuchałem, scenariusz mojego filmu nie wydaje się dziwną czy odosobnioną historią.

Pana film jest bardzo realistyczny, a jednocześnie widz ma wrażenie, że znalazł się w jakimś koszmarnym śnie chorego umysłu. Takie poczucie towarzyszyło panu przed 1989 rokiem?

Mieszkałem wtedy w blokowisku i wszystkie dzieciaki z sąsiedztwa, kiedy chciały zadać szyku, nazywały wszystko bezsensownym. To jest bez sensu, tamto jest bez sensu. Mieliśmy po 15 lat i cała rzeczywistość wokół nas była bez sensu. Byliśmy przekonani, że świat, w którym żyjemy, nie jest prawdziwy, ktoś go zmyślił, i chcieliśmy wiedzieć, jaki jest ten rzeczywisty. Oczywiście byliśmy gówniarzami i przed dziewczynami udawaliśmy, że jesteśmy tymi jedynymi, którzy dotrą do prawdy. W ramach protestu przeciw światu kłamstwa dzielnie zakładaliśmy do szkoły zwykłe koszulki, a nie mundurki. Ci najtwardsi przychodzili w ogóle bez koszulek - by pokazać nagą prawdę. A dookoła jak w jakiejś grotesce cały naród chodził w identycznych butach i wszyscy jeździli daciami. Może to były popisy, ale w takim poczuciu nierzeczywistości dorosło całe pokolenie pisarzy, reżyserów, twórców.

Dlaczego człowiek niespełna 40-letni jak pan wrócił do tamtych czasów, by opowiedzieć tak prywatną historię?

Zaraz po upadku komunizmu robiono u nas heroiczne gnioty. Było w nich mnóstwo gniewu, chęci rozliczenia wszystkiego, tysiące komplikacji i metafor. To, co pokazywano na ekranie, nie miało nic wspólnego z prawdziwym życiem. Nikt nie potrafił opowiedzieć prostej, klarownej historii o jednym człowieku. Moje pokolenie nie odkryło Ameryki - po prostu zrozumieliśmy, że trzeba wrócić do opowiadania historii. Nie robić przypisów do dawnych czasów. Chociaż to fakt, że nie zrozumieliśmy tego od razu. Pierwszy raz byliśmy w Cannes w 2001 roku - 12 lat po zmianach systemowych. Dopiero wtedy cały nasz bagaż historyczny ułożył nam się w pewien obraz i mogliśmy zacząć robić filmy w swoim imieniu, nie w imieniu naszej przeszłości.

Jak przyjmuje pańskie filmy rodzima krytyka?

Krytyka to w przypadku rumuńskich dziennikarzy za dużo powiedziane. Niewiele się pisze o filmie w naszych gazetach i nie ma u nas zbyt wielu kin. Nie ma w związku z tym wielu profesjonalnych krytyków, bo nikt by nie wyżył z pisania maleńkich notek raz na tydzień. Generalnie głos jest taki, że powinniśmy pokazywać nasz kraj jako szczęśliwszy, bardziej go reklamować za granicą. Zarzucają nam głównie brak patriotyzmu. Ale ja mam duży szacunek do ludzi, którzy zajmują się dziennikarstwem, bo pracowałem w tym zawodzie wiele lat. Zacząłem w miesięczniku, który w nocy, gdy zabito Ceausescu, w ciągu jednej godziny przekształcił się w dziennik. To była kompletna partyzantka, nikt nie wiedział, jak sie robi gazetę codzienną. Potem jeszcze byłem w radiu i telewizji. Wiem, jaka to ciężka praca, i dlatego nie wyszedłem - jak Polański - z konferencji, gdy któryś z dziennikarzy zapytał mnie, jakie wielkie gwiazdy chciałbym spotkać w Cannes i co bym powiedział, gdybym usiadł przy jednym stole z Wong Kar-Waiem. Odpowiedziałem grzecznie: Jeśli to byłby obiad, to może powiedziałbym "sól poproszę".

Co najmniej od pięciu lat w Cannes pojawia się jakiś rumuński film. Co się zmieniło w waszej kinematografii, że po tylu latach nieobecności na ważnych filmowych festiwalach udało się wam odnieść taki sukces?

Zawsze byliśmy dobrzy w pisaniu historii. Ale w ostatnich latach zmieniła się przede wszystkim nasza perspektywa. Po pierwsze, jeśli uda się nam zaprezentować film w Cannes, droga do dystrybucji na całym świecie jest otwarta. Po drugie, dorosło pokolenie, które większość życia przeżyło po Ceausescu. I wiele się o sobie ostatnio dowiedzieliśmy. Ja dopiero teraz zobaczyłem, że w czasie komunistycznej niewoli ludzie tak bardzo chcieli wolności jednostki, że zatracali poczucie moralności. I zrobiłem o tym film: aborcja była zabroniona, więc w ramach protestu założono gigantyczne podziemie aborcyjne i gdzieś zagubiono pojęcie, czym jest usunięcie ciąży.