Na "Mamma Mię!" patrzę z pozycji "optysemisty". To określenie, pożyczone od wielkiego Stanisława Lema, trafia w sedno. Pesymistą jest krytyk filmowy dostrzegający w "Mamma Mia!" tylko mnóstwo kiksów i błędów, optymistą będzie zaś zachwycony kolorową feerią i szlagierami ulubionego zespołu tak zwany zwyczajny widz. Te dwie krytyczne twarze zgadzają się w jednym - w entuzjazmie dla nieprzemijającej urody hitów ABBY.

Reklama

Nie ma sensu się oszukiwać. Zarówno w oryginalnym scenicznym musicalu (30 milionów widzów w 170 miastach), jak i w jego filmowej wersji fabuła, tańce i rumieńce są tylko pretekstem - wizualizacją dla wybitnych (w swojej kategorii) piosenek. To zresztą znamienne, że w powodzi kilkusezonowych gwiazd i gwiazdeczek, o których zapominamy dwa dni po ich wielkim "triumfie", dziwnym trafem ABBIE nie grozi ani starość, ani zapomnienie. Świetnie się te piosenki starzeją. Smakują lepiej niż najstarsze wino.

Oczywiście filmowy produkt z logo ABBY musiał być także znakomicie opakowany. Stąd gustowne nazwiska aktorskie w stopce, sielskie greckie plenery, anielskie słońce i liczne opalone młode ciałka w krótkich majteczkach. Ciałka są jednak tym razem na odległym trzecim planie, gdyż na pierwszym wodzi Meryl Streep. Nasza ulubiona diwa okropnie się w tym filmie zgrywa, a korzystając ze specjalnych gwiazdorskich praw, trochę nieelegancko kradnie role wszystkim pozostałym aktorom. Ale przecież Meryl wybaczymy wszystko. Zwłaszcza że w "Mamma Mia!" nie tylko śpiewa lepiej od innych (brawurowe wykonanie "The Winner Takes It All"), ale także chyba jako jedyna z całej aktorskiej ekipy potrafiła idealnie wkomponować się w intelektualne roztrzepanie filmowej historyjki.

Meryl gra w "Mamma Mia!" niejaką Donnę, ekshippiskę i, jak się zdaje, eksnimfomankę. Większość spraw w jej życiu to zresztą od dawna już czas przeszły i dokonany. Ale na szczęście niezmienne są u niej poczucie humoru oraz ukochana, wychodząca właśnie za mąż córeczka Sophie (śliczna Amanda Seyfried). A dziewczyna - przy okazji swojego ślubu - chciałaby wreszcie poznać tatusia. A skoro mamusia wyznawała niegdyś brawurowe hasło "make love not war", w związku z tym kandydatów na ojca Sophii, co zostało odnotowane w specjalnym pamiętniku, jest co najmniej trzech. Wszyscy zjadą na huczne greckie wesele. Pojawią się na nim także liczne ciotki, pociotki, psiapsiółki oraz psy i koty. Każdy zaśpiewa swoje. ABBA forever!

Reklama

"Mamma Mia!" to film, który trzeba oglądać bez uprzedzeń. Nie nadymać się zwyczajową litanią szyderstw, nie nabijać z bałamutnej prostolinijnej tezy ("co tak naprawdę zostało nam z hippisowskich lat?"), wyłączyć żałosne krytycznofilmowe turbodoładowanie. Zwolnić, rozluźnić mięśnie. I posłuchać. Honey, honey - dla ciebie tak śpiewam.

"Mamma Mia!"
USA 2008; reżyseria: Phyllida Lloyd;
obsada: Meryl Streep, Pierce Brosnan, Stellan Skarsgard, Colin Firth;
dystrybucja: TiM Film Studio;
czas: 110 min