Gdy jednak dodamy, że ofiarę (ofiarę, a może kata?) w filmie "Elle" gra Isabelle Huppert, nasze oczekiwania pod względem perwersyjnego przekazu całości znacząco idą w górę. Słusznie, ta historia jeszcze nieraz zaskoczy.
Paul Verhoeven, zasłużony, może nawet nieco wysłużony reżyser kojarzony przede wszystkim z konwencjonalnym kinem gatunkowym, nieoczekiwanie chyba dla samego siebie, trafił z "Elle" na festiwalowe i krytyczno-filmowe salony. Od Cannes, poprzez Europejskie Nagrody Filmowe, na Złotym Globie dla Isabelle Huppert kończąc. Podoba mi się ten aplauz. "Elle" jest kinem paradoksu. Z jednej strony komercha i wszystkie zgrane schematy świata, z drugiej nonszalancja zblazowanego fachury, który wie, jak podkręcić zgraną talię kart, żeby wygrać cały turniej. Można by tym razem napisać osobny esej na temat konkretnych ujęć, ustawień kamery, rytmizacji scen lub zabudowy kadru. "Elle" to kino zrobione przez fachowców bez ambicji salonowych.
"Nieczułość – pisał markiz de Sade – wprawia w drżenie wszystko, co istnieje. Zbrodnia popełniona na zimno, będąca taką okrutną negacją, rozpala żar absolutnej przyjemności". Libertyni odrzucali dobrodziejstwa "drobnych przyjemności seksualnych". Ciału trzeba zadać gwałt, żeby ucieszyć zmysły. Przemoc i autoprzemoc to najwyższa forma rozkoszy. W warstwie interpretacyjnej "Elle" jest filmem o tęsknocie starego libertyna – nienormatywnej reakcji na seksualne przekroczenie. Nie ma w Europie, a pewnie i na świecie aktorki, która by tego typu reakcje uwiarygodniła celniej od Isabelle Huppert. Kilka dni obejrzałem po latach "Sprawę kobiet" Chabrola z młodziutką Huppert w przełomowej dla niej roli chłodnej trzpiotki dokonującej w czasie wojny nielegalnych aborcji. Ona już wtedy to miała: wyrachowanie uperfumowanej Francuzicy ze stereotypu i melancholię poetessy. Zderzenie tych dwóch cech osobowych jest gwałtowne, na ich szlaku zawsze dochodzi do kolizji. Jakże fotogenicznej kolizji!
Verhoeven, mając do dyspozycji zarówno Huppert, jak i całkiem spore doświadczenie z eksportową sprzedażą konfekcyjnej erotomanii na dużym ekranie (zarówno "Nagi instynkt", jak i "Showgirls"), postanowił tym razem zrezygnować całkiem z nadbudowy znaczeń bardzo serio. W scenariuszu Davida Birke’a opartym na podstawie powieści Philippe’a Djiana, popularnego francuskiego pisarza, wydawanego również u nas ("W stronę niewinności", "Frykcje") i od lat związanego z kinem (filmy Luca Bondy’ego czy "Betty Blue" Jeana-Jacques’a Beineixa), na plan pierwszy wysuwa się właśnie błyskotliwe baraszkowanie ze schematami kina gatunkowego. Przewrotka goni przewrotkę w iście hollywoodzkim tempie, film o zemście i zbrodni zamienia się w melodramat i opowieść o karze. Wirtuozeria warsztatowa to byłoby jednak trochę za mało na Cannes i ekstazę krytyków. Tym, co unosi ten film o kilka szczebli wyżej od typowej produkcji kina środka w Hollywood czy w Europie, jest celnie oddana wiarygodność emocjonalna. Kryminał o pewnej bogatej mieszczce zgwałconej, a następnie prześladowanej przez wulgarnego stalkera, staje się opowieścią o retorsji. Zemsta Michele niejedno ma jednak imię. Jest w niej także zaciekawienie, pożądanie, okruch emocji w nudnym życiu. A może Michele udaje libertynkę, bo nie chce się przyznać do siebie – starzejącej się, zblazowanej i nieprzyjemnej mieszczki? Perwersja jako ostatnia deska ratunku. Bardzo francuska recepta.
Elle | Francja, Niemcy, Belgia 2016 | reżyseria: Paul Verhoeven | dystrybucja: UIP | czas: 130 min