Pierwszy od dziesięciu lat pełnometrażowy film Verhoevena "Elle" zaproszono do udziału w konkursie głównym ostatniego canneńskiego festiwalu. Tyle że wyświadczono mu niedźwiedzią przysługę, wyświetlając film ostatniego dnia imprezy, gdy spora część gości i dziennikarzy już z Lazurowego Wybrzeża wyjechała. Ci jednak, którzy zostali do samego końca, uznali "Elle" za jedno z najlepszych dokonań w bogatej karierze Verhoevena.
Nie obyło się jednak bez kontrowersji. Z uwagi na sam temat, którym w "Elle" jest gwałt, ale może bardziej w związku z wybuchami śmiechu, jakie podczas projekcji niejednokrotnie dało się słyszeć na sali. Zaczęto nawet określać film mianem komedii o gwałcie. Verhoeven raczej się od tego odżegnuje i tłumaczy w inny sposób. "Zawsze miałem przekonanie, że tak ciężki i mroczny temat powinien być zbalansowany przez humor, który stanowi w takim wypadku rodzaj tarczy" – przekonuje, wskazując, że jego inspiracją w tej materii jest Luis Bunuel. Tematy seksu i przemocy, a często ich połączenie, to stałe elementy jego kina. Tego realizowanego w Holandii, z głośnymi "Tureckimi owocami" (1973) na czele, ale i po przeprowadzce do Hollywood w drugiej połowie lat 80. Często stanowi to obiekt ataków ze strony krytyki, ale Verhoeven, choć jak sam twierdzi, uwielbia szokować widzów, nie widzi w tych zarzutach zasadności. "Ludzie mają dziwne przekonanie, że to filmy sprawiają, iż są brutalni. Ale według mnie one tylko obrazują i uświadamiają, jaka przemoc panuje w społeczeństwie" – mówi. I zaraz odbija piłeczkę, sugerując, że ludzie lubią oglądać przemoc na ekranie. "Człowiek z natury jest zły. Jeżeli posadzi się go w ciemnej sali kinowej i poprosi o oglądanie przez dwie godziny szczęścia na ekranie, to skończy się tym, że albo w pewnym momencie wyjdzie, albo zaśnie".
Źródeł brutalności w filmach Verhoevena należałoby pewnie szukać w jego dzieciństwie. Holender urodził się w 1938 roku, a więc tuż przed wybuchem II wojny światowej. Pierwsze lata spędził w Hadze, a jego dom znajdował się w pobliżu niemieckiej bazy wojskowej. Był to ważny cel strategiczny aliantów, co skutkowało wieloma nalotami. Podczas jednego z nich bomba miała spaść na dom sąsiadów i doszczętnie go zniszczyć. Wspomnienia Verhoevena z tego okresu są przepełnione bólem, dramatycznymi obrazami oraz poczuciem nieustannego zagrożenia. Mówiąc o przemocy, przekonuje, że gdyby Holandia była pod amerykańską, a nie niemiecką okupacją, on pewnie nigdy nie zostałby reżyserem. Choć jego początkowe wybory na to nie wskazywały, bowiem na uniwersytecie w Lejdzie ukończył nie reżyserię, ale matematykę i fizykę.
Własne doświadczenia są w kontekście twórczości Holendra kluczowe. Ponoć najsłynniejsza scena z "Nagiego instynktu" (1992) narodziła się w trakcie studiów, a inspiracją była pewna wyzwolona, starsza koleżanka. "Opowiedziałem tę historię Sharon Stone i zapytałem, co o tym sądzi. Zobaczyłem diaboliczny błysk w jej oku, po czym powiedziała tylko jedno słowo: tak" – wspomina. "Nagi instynkt" powtórzył ogromny sukces "RoboCopa" (1987), drugiego po "Ciele i krwi" (1985) filmu zrealizowanego przez Verhoevena w Stanach Zjednoczonych. Brutalny obraz o policjancie w ciele robota wyznaczył kolejny ważny etap w twórczości reżysera, a mianowicie zainteresowanie science fiction jako gatunkiem. W takiej formule zrealizowana została ekranizacja powieści Philipa K. Dicka "Pamięć absolutna" (1990) z Arnoldem Schwarzeneggerem w roli głównej czy efektowni "Żołnierze kosmosu" (1997). "Jako Europejczyk zbyt mało wiedziałem o Ameryce i jej problemach, żeby zrobić współczesny amerykański film. Science fiction okazało się dobrą drogą, żeby uniknąć tego problemu" – tłumaczył w jednym z wywiadów.
Kariera Paula Verhoevena to jednak nie tylko wzloty, lecz również upadki. Najbardziej spektakularnym z nich był "Showgirls" z 1995 roku. Notabene film, który Holender osobiście bardzo lubi. Zrealizowany na fali sukcesu "Nagiego instynktu", przedstawiał codzienność tancerek ekskluzywnego nocnego klubu w Las Vegas. Obraz aż kipiał erotyką. Tyle że ta osobliwa wariacja na temat amerykańskiego snu nadawała się bardziej do kanału dla dorosłych niż na kinowy ekran. W efekcie aż siedem Złotych Malin (przeciwieństwo Oscarów), które Verhoeven jako pierwszy twórca w historii "nagród" odebrał osobiście. Film ten w pewnym sensie okazał się wilczym biletem dla debiutującej Elizabeth Berkley. Co ciekawe, o tę rolę starała się niezbyt dobrze jeszcze wtedy znana Charlize Theron.
Po blisko 20 latach pracy w Stanach Zjednoczonych Verhoeven postanowił wrócić do Europy. "Hollywood rozmija się z moją artystyczną wrażliwością. Czuję, że we Francji, w ogóle w Europie, filmowców darzy się większym szacunkiem. W Stanach filmy sprowadzają się do liczb, pieniądz rządzi wszystkim. Wszystko jest takie gładkie, jałowe i stara się uniknąć kontrowersji" – przekonuje. Takiego filmu jak "Elle" dziś w Stanach by już nie nakręcił.