Najnowszy film Jana Jakuba Kolskiego jest - tak jak i dwa poprzednie - pęknięty. Usiłuje rozszerzać granice swego realno-mitycznego uniwersum, by w decydujących momentach się w nim bezpiecznie schować.
Kolski obiecuje odejście od swego magiczno-realistycznego stylu, po czym doń natrętnie powraca w najbardziej zgranej, wysilonej formule. Samo w sobie nie musi to być zarzutem. Lubię Jańcioland w stanie czystym – z „Pograbka”, „Jańcia wodnika”. Lubię go w zderzeniu porządków z „Historii kina w Popielawach”, ale w „Wenecji” poetyka mitu wdzierającego się w zmysłową realność film Kolskiego osłabia, pozbawia ciężaru, czy to egzystencjalnego, czy to historiozoficznego, czy to jakiegokolwiek innego.
Ilekroć w „Wenecji” zdarza się coś, co by mogło ciężaru nabrać, zaciążyć nad losami siłą fatum, natychmiast zostaje zamienione w metaforę, przekute w przypowieść rodem z magicznego arsenału niby-znaczących cudów.
Scenariusz oparł Kolski na motywach opowiadań Włodzimierza Odojewskiego. Bardzo dobrze, że owe opowiadania wpisał we własną wizję kina. Tyle że niekonsekwencja owej wizji jednak razi. Mamy rok 1939. Ostatnie dni przed wybuchem wojny. Marek, chłopiec w wieku wczesno nastoletnim zamiast w inicjacyjną podróż do wymarzonej Wenecji jedzie do majątku swej ekscentrycznej ciotki Weroniki na zapadłej prowincji. Ojciec idzie do wojska, matka jedzie nie wiadomo gdzie, z nie wiadomo kim.
Przymusowe wakacje bez rodziców przerywa wojna. Do domu Weroniki zjeżdża jeszcze ciotka Barbara i ciotka Klaudyna z córką Karoliną. Jest też rówieśniczka Marka - Zuzia i nieco starszy od niego Wiktor. W dworku jest spokojnie i bezpiecznie, ale i tu powoli wsącza się wojna. Wiktor w harcerskim mundurze opowiada o chaosie wrześniowej klęski, do rozbitych żołnierzy strzelają jak do kaczek niemieccy lotnicy, a esesman strzeli do Naumka – żydowskiego chłopca z sąsiedztwa.
Wojna początkowo odległa i nierealna nabiera przerażających kształtów w oczach niewiele z niej rozumiejących dzieci. Marek swoją Wenecję urządza w piwnicy zalanej przez wodę mineralną. Na zbitym z desek placu św. Marka staje fortepian, odbywa się karnawał. Ale azyl nie odgradza od zła. Marek będzie świadkiem, ofiarą i sprawcą przemocy. Będzie powtarzał uparcie „Ja nie chcę tu być”. Karolina będzie się modlić do Matki Boskiej w przydrożnej kapliczce, żeby nie było wojny, żeby ojciec wrócił z obozu w Ostaszkowie. Wiemy, że jej życzenia się nie spełnią. „Trzeba żyć szybciej. Palić, pić i kochać się w chłopcach” - powie w końcu Karolina Zuzi w weneckiej piwnicznej arkadii.
Kolskiemu udało się jedno. Zbudował pełną smaków i zapachów, nasyconą, zmysłową wizję rzeczywistości. Bezpiecznej, oswojonej i stopniowo rozszarpywanej przez zło wciskające się wszystkimi szparami. Ten świat jest kompletny – narysowany w detalach, a zarazem oglądany w całości jakby przez weneckie lustro, do którego Kolski sprowadza swoje kino. Ale też jest to lustrzane odbicie stereotypowe. Polska przedwojenna ma posmak szlachecko-inteligenckiej sielanki, kampania wrześniowa to ułani przeciw samolotom, Niemcy uwielbiają operę i strzelają do Żydów, a Rosjanie, choćby i potrafili grać na fortepianie, powtarzają „Ech, Paliaki, Pany!” i walą z pepeszy.
W rezultacie całe to estetyczne równanie trąci tu kliszami, misternie budowana konstrukcja utrwala standardowe obrazki. Każdy szczegół ma swoją rolę do zagrania. Stanie się znakiem, powróci później, by ułożyć się w symbol. Tyle że pusty, sprowadzony do samego efektownego kontrastu. Gra między dziecięcą wyobraźnią a strasznym światem kończy się niczym. Rozgrywaniem martyrologicznych, patriotycznych paradoksów. Celebracją estetycznego dysonansu ilustrowanego przez zdjęcia Artura Reinharta.
Te zdjęcia nadają „Wenecji” malarskiego uroku, ale też cały film z czasem coraz bardziej staje się operatorską etiudą sugerującą sensy, puentującą je zmyślnymi plastycznymi kompozycjami. Tyle że niewiele w tych obrazach jest prawdy, za to więcej konceptu zbyt łatwo chcącego się ułożyć w czytelne przesłanie.