Ach, cudowne lata 80. Nawet seriale były wówczas kiczowate, bo inaczej o „Drużynie A” powiedzieć nie można. Ale był to kicz niepowtarzalny, utrzymany w sensacyjno-komediowym tonie, z galerią barwnych postaci, wśród których wyróżniał się oczywiście ekscentryczny Mr. T grający B.A. Baracusa. Od zakończenia produkcji serialu minęły 23 lata i choć pokolenie pierwszych fanów już dawno dorosło, na brak kolejnych chyba „Drużyna A” nie będzie narzekać. Twórcy filmu zapowiadają bowiem, że unowocześniona akcja nie straci zabawnego uroku serialu.

Reklama

„Jeśli nie podoba ci się pomysł z czołgiem spadającym z nieba i strzelającym jednocześnie do samolotu, to nie jest to film dla ciebie” – mówił w wywiadzie dla magazynu „Empire” reżyser „Drużyny A” Joe Carnahan. „Z drugiej strony, jeśli ten pomysł ci się nie podoba, to masz cholerny problem z kinem”. Hm…

Punkt wyjściowy filmu jest identyczny jak w serialu: trzej żołnierze amerykańskiej armii – John „Hannibal” Smith (Liam Neeson), Templeton „Buźka” Peck (Bradley Cooper) oraz B.A. Baracus (Quinton Jackson) – zostają oskarżeni o zbrodnie wojenne, których nie popełnili. Aby oczyścić się z zarzutów, uciekają z wojskowego więzienia, łączą siły z dawnym przyjacielem, szalonym pilotem H.M. Murdockiem (Sharlto Copley, pamiętny z „Dystryktu 9”) i zaczynają działalność jako najemnicy, walczący oczywiście po dobrej stronie, cały czas szukając zemsty na ludziach, którzy ich wrobili.

Przyznaję, nie wiem, czego się spodziewać po „Drużynie A” (pokazu prasowego filmu niestety nie było). Z jednej strony potencjał stworzenia dobrej sensacyjnej komedii – gatunku w istocie mało wymagającego – jest tutaj spory. Gwiazdorska obsada, sprawny rzemieślnik za kamerą, bracia Scott jako producenci – to wszystko powinno zagwarantować przyzwoitą, choć niezmuszającą do myślenia rozrywkę. Z drugiej – ciężko znaleźć przykład naprawdę udanej adaptacji popularnego serialu na format kinowy. Pojedyncze przypadki, takie jak „Ścigany” (1993) czy pierwsza części „Mission: Impossible” (1996), jedynie potwierdzają tę regułę.

Zazwyczaj jednak producenci nie znają umiaru, w związku z czym co i rusz musieliśmy mierzyć się z wszelkiego rodzaju „Świętymi” czy „Rewolwerami i melonikami”, gdzie wszystkiego było za dużo, a przefajnowane scenariusze i setki absolutnie zbędnych ozdobników przysłaniały i akcję, i naszpikowaną gwiazdami obsadę. Konia z rzędem temu, kto po obejrzeniu wyłącznie filmowej wersji „Aniołków Charliego” byłby w stanie zrozumieć, dlaczego w latach 70. serial ten otoczony był prawdziwym kultem. Na podobnych adaptacjach potknął się nawet stary wyjadacz Michael Mann, który swój własny serial „Miami Vice” bez potrzeby zmienił w mroczny, policyjny dramat. Obawy, że podobnie będzie w przypadku „Drużyny A”, są więc w pełni uzasadnione.

Być może jednak tym razem udało się twórcom uniknąć pokusy nieustannego puszczania oka do fanów serialu i ukłonów w stronę telewizyjnego pierwowzoru – tylko to pozwoliłoby zachować choćby pozory fabuły i ocalić komediowy potencjał obsadzonych w głównych rolach aktorów.