"Vincent musi umrzeć"

"Czy odnosisz czasem wrażenie, że wszyscy chcą cię dopaść?", pyta nieśmiałego Vincenta ekstrawertyczna dla odmiany kelnerka Margaux. Tak, Vincent odnosi właśnie takie wrażenie - i to non stop. Ale nie dlatego, że jest paranoikiem w typie Jerry'ego Fletchera z "Teorii spisku". Vincenta literalnie każdy chce dopaść. I to bez powodu.

Reklama

Wszystko zaczyna się w korporacji w Lyonie, gdzie tytułowy bohater pracuje jako grafik. Pewnego dnia niespodziewanie pada ofiarą dziwnego ataku ze strony stażysty, który uderza go laptopem w głowę. Napastnik zostaje jednak szybko rozgrzeszony "stresem" i sprawa rozchodzi się po kościach. Jednak wkrótce potem kolejny kolega z pracy gwałtownie dźga Vincenta długopisem. I tym razem kończy się to już "dywanikiem", tyle że szef działu kadr sugeruje, że być może to Vincent szuka uwagi. Chwilę później zaś bezpośredni przełożony naszego nieszczęśnika zaleca mu pracę zdalną. Tak, aby uspokoić nastroje w biurze.

Siła całej tragikomicznej sekwencji bierze się stąd, że wybrzmiewa ona zarówno absurdalnie, jak dojmująco prawdopodobnie. Przynajmniej dla wszystkich, którym obecne standardy korporacyjne nie są obce. Niezwykle łatwo zrobić ze sprawcy ofiarę. I vice versa.

Reklama

Jednakże praca z domu nie załatwia problemu. Niesprowokowane ataki nie ustają gdziekolwiek - na ulicy czy w restauracji. Vincent całkiem szybko się orientuje, że agresję wyzwala sam kontakt wzrokowy. W ten sposób nawet bliscy stają się potencjalnymi wrogami, a jedno "niewłaściwe" spojrzenie zamienia dzieci sąsiadów w małe bestie.

"Nigdy więcej nie patrz na mnie takim wzrokiem; nigdy więcej nie miej takich zimnych oczu…" - fraza ze Szczepanika zdaje się patronować myślom prześladowanego na każdym kroku Vincenta, który zostaje zmuszony przez los nie tylko do ograniczenia kontaktu z innymi ludźmi, ale wręcz do zmiany stylu życia. A im bardziej się stara opanować sytuację, tym bardziej mu się to nie udaje, bo grany przez perfekcyjnie obsadzonego Karima Leklou bohater jest zwyklakiem, przeciętniakiem do bólu (znów: dosłownie!), nie żadnym muskularnym Jasonem Stathamem z podobnie skądinąd skonstruowanej "Adrenaliny". Vis comica aktora-poczciwiny znanego z "The World Is Yours" bardzo tu pomaga.

Świetna jest też Vimala Pons w roli tyleż wyzwolonej, co osamotnionej Margaux, którą Vincent przypadkowo spotyka na swojej drodze i w której się zakochuje pośród całego szaleństwa. Szkoda tylko, że postać Margaux nie zostaje pogłębiona, analogicznie jak poboczny wątek bezdomnego Joaquima (Michaël Perez), profesora borykającego się z tym samym kłopotem, co nasz protagonista. Nie zaszkodziłoby również spiętrzyć przed Vincentem nieco bardziej zróżnicowane przeszkody.

Reklama

Film nie wykorzystuje zatem w pełni swojego potencjału, ale i tak wystarczająco mocno daje do zrozumienia, że dziś pokrewny gatunkowo "Vincentowi", kultowy "Wysyp żywych trupów" Edgara Wrighta sprzed dwóch dekad mógłby się już śmiało obejść bez udziału zombiaków. "Normalni" ludzie, owładnięci wszechobecnym pragnieniem krzywdy bliźniego, podminowani poczuciem bycia obserwowanymi z każdej strony, zamknięci w swoich jednoosobowych bańkach, w zupełności wystarczą.

Oto świat ery mediów społecznościowych, COVID-u, #MeToo i nowej paniki moralnej. Świat, w którym "zły wzrok" to nowy "zły dotyk", a ofiary i sprawcy zamieniają się miejscami coraz częściej. "Krzywe" spojrzenie na innego przechodnia - ryzyko oberwania w zęby. "Niestosowne" spojrzenie na kobietę na siłowni - ryzyko oskarżenia o molestowanie. "Nienależyte" spojrzenie na dziecko - ryzyko łatki pedofila.

Symultanicznie niepokojący i niezwykle zabawny film Stéphana Castanga to udany apokaliptyczny thriller, nietypowa komedia romantyczna, ale nade wszystko przewrotny komentarz na temat przemocy, znieczulicy i pomylenia pojęć we współczesnym społeczeństwie.

Trwa ładowanie wpisu

Gdzie zobaczyć: w kinach