"Królowa wojownik"

Film Giny Prince-Bythewood nie przekręca historii bardziej niż jakiekolwiek inne hollywoodzkie widowisko "inspirowane prawdziwymi wydarzeniami". Dlaczego zatem "Braveheart", "Gladiatora" czy "Titanica" obsypano najważniejszymi Oscarami, a "Królowej…", która nie ustępuje tymże produkcjom pod względem walorów realizacyjnych i aktorskich, odmówiono nominacji nawet w poślednich kategoriach? Czyżby miało znaczenie, że fabuła nie koncentruje się na samotnym białym herosie, do czego przez dekady przyzwyczajało nas Hollywood, lecz na grupie silnych czarnych kobiet? E, skąd, to na pewno tylko teoria spiskowa…

Reklama

Ale żarty na bok, bo fakty są takie, że scenariusz Dany Stevens, choć naturalnie udramatycznia autentyczne wydarzenia na potrzeby spektaklu, ma nie mniejsze umocowanie w rzeczywistości niż, dajmy na to, "JFK" Olivera Stone'a, skądinąd także doceniony przez Amerykańską Akademią Filmową. W obu przypadkach mity i nieweryfikowalne źródła mieszają się z prawdą historyczną - przy czym tylko Stone utrzymuje, że "tak było". Twórczynie "Królowej…" nie ukrywają, że ich opowieść jest w dużej mierze fikcyjna, mimo że podbudowana autorytetem takich konsultantów, jak np. historyk Leonard Wantchekon, pochodzący z Beninu potomek wojowniczki Agojie.

Tymczasem jeszcze przed premierą filmu rozpowszechniano fake newsy - zakorzenione w masowej wyobraźni do tej pory - jakoby scenariusz totalnie ignorował zaangażowanie Królestwa Dahomeju w transatlantycki handel niewolnikami. A jest zupełnie na odwrót, bowiem ów moralny dylemat stanowi trzon opowieści. Nikt tu nie rozgrzesza Afrykanów ani nie udaje, że zarówno Dahomejczycy z obecnego Beninu, jak i ich rywale z królestwa Oyo z terenów dzisiejszej Nigerii, nie budowali swych imperiów na sprzedaży niewolników za ocean. Zarazem tytułowa bohaterka prezentuje frakcję antyniewolniczą, nastawioną na zysk z plantacji oleju palmowego - co ma swoje odzwierciedlenie w źródłach historycznych.

Znamienne dla zidiociałego świata podziałów, nomen omen, plemiennych, że najbardziej dostaje się za "poprawność polityczną" akurat filmowi, który w przeciwieństwie do obowiązującej w Hollywood narracji nie wini za niewolnictwo jedynie "złych białych", lecz niuansuje problem, dostrzegając współudział państw afrykańskich w procederze. Robi to jednakowoż bez prostego - i przez niektórych tak pożądanego - symetryzmu, bo i nie sposób rozkładać winy po równo na kolonizatorów kształtujących całe gospodarki na handlu żywym towarem oraz uciskane narody, częstokroć współpracujące z oprawcami celem atawistycznego przetrwania.

Doprawdy nie ma czego demonizować, tym bardziej że koniec końców mówimy o kinie rozrywkowym, które daje wyobrażenie, jak mogłaby wyglądać superprodukcja o Dora Milaje, strażniczkach Wakandy z Marvelowskiej "Czarnej Pantery", zainspirowanych właśnie przez prawdziwe Agojie. A że filmu Prince-Bythewood nie byłoby z kolei bez sukcesu "Pantery", koło się zamyka, swoją drogą, w fascynujący sposób - prawda otwiera furtkę fikcji, po czym ta się odwdzięcza.

Reklama

Jak na film-manifest przystało, "Królowę wojownik" inicjuje okrzyk zagrzewający do walki. Amazonki pod wodzą generał Naniski (niesamowita Viola Davis, aktorka kameleon, w majestatycznym wydaniu) wyłaniają się z wysokiej trawy. Połysk naoliwionej skóry przedstawicielek Czarnej Sparty, jak mawiano o Dahomeju, ma znaczenie nie tylko wizualne, ale również strategiczne - łatwiej wyślizgnąć się wrogom.

W ferworze bitwy poznajemy kolejne znaczące bohaterki, jak Izogie (Lashana Lynch z bondowskiego "Nie czas umierać") czy Amenzę (ugandyjska rewelacja brytyjskiego teatru Sheila Atim), do których później dołączy nowicjuszka Nawi (zjawiskowa Thuso Mbedu z RPA, gwiazda rewolucyjnej dla narracji niewolniczej "Kolei podziemnej").

Trwa ładowanie wpisu

I jeśli już do czegoś mieć zastrzeżenia, to do tego, że Nawi niepotrzebnie zabiera sporo czasu ekranowego znacznie ciekawszej Nanisce, szczególnie w zbędnym wątku romantycznym z udziałem pewnego pół-Portugalczyka. Owszem, romans ma swoje uzasadnienie fabularne, jako że Nawi poniekąd rzuca wyzwanie celibatowi obowiązującemu w szeregach Agojie, jednak cały motyw nie znajduje satysfakcjonującego rozwinięcia. Jednocześnie należy pochwalić, że film nie próbuje zaklinać rzeczywistości na liberalną modłę i nawet jeśli opowieść skupia się wokół osiągnięć kobiet, to nadal egzystują one w świecie córek sprzedawanych przez ojców i są podległe królowi Ghezo (John Boyega) rzucającemu od niechcenia seksistowskie uwagi.

Film z kolei rzuca wyzwanie tak przewrażliwionej dziś widowni - to widowisko pełne brutalnej przemocy ze strony pozytywnych postaci, w którym główna bohaterka nie waha się ani uderzyć maczetą konia, aby dopaść jeźdźca, ani nawet wydać rozkazu o "spaleniu wszystkiego do gołej ziemi" i niebraniu jeńców. To nie bajeczka z dychotomią dobro-zło.

Wreszcie - last but not least - to wszystko się po prostu świetnie ogląda. Kostiumy Gershy Phillips nie ustępują oscarowym pracom Ruth E. Carter z "Czarnej Pantery", zdjęcia Polly Morgan pięknie oddają topografię Afryki Zachodniej, zaś Prince-Bythewood kolejny raz po Netfliksowym "Old Guard" wykazuje się talentem do inscenizacji scen akcji; przede wszystkim w dobie wszędobylskich efektów CGI nie może nie imponować, gdy niemal wszystkie akrobacje są wykonywane przez kaskaderów, a nierzadko przez samych aktorów, na czele z 57-letnią Violą Davis. Ona autentycznie rządzi ekranem pod każdym względem.

Gdzie zobaczyć: w kinach