"Chora na siebie"
Na początek wystarczy zdrowa dawka sceptycyzmu wobec podobnych nagłówków i leadów. To tylko klikbajt - ale tak właśnie budowane są dziś tytuły i wstępy recenzji. Fikcja fabularna przedstawiana jest dla zmyłki jako autentyczne wydarzenie, co ma przyciągnąć zaintrygowanego czytelnika.
Zdecydowałem się na tę prowokację bynajmniej nie dla hecy. Szwedzko-norweski film Kristoffera Borgli rzeczywiście opowiada o wirusie - wirusie narcyzmu. Konkretnie: patologicznego narcyzmu naszych czasów, który stał się już viralem - a viral to nic innego, jak treść, która się niesie wirusowo.
Co więcej, bohaterami "Chorej na siebie" są ludzie uzależnieni od zwracania na siebie uwagi. Atencjusze doby polubień i udostępnień. Żywe klikbajty.
Ktoś powie - e, nic nowego. Nie od dziś wiadomo, że niektórzy posuną się dosłownie do wszystkiego w imię rozgłosu. Wszelkie hamulce i bariery już dawno puściły. I to prawda, jednak film młodego reżysera nie zasługuje na zignorowanie. To nie jest kolejna miałka satyra na naszą rzeczywistość, jak przereklamowane "W trójkącie" czy daremny drugi sezon "Białego Lotosu".
Borgli nie jest zainteresowany tanim moralizowaniem ani potępianiem mediów społecznościowych. Raczej zauważa, że sami staliśmy się dla siebie mediami - chcemy kontrolować narrację o sobie samych, decydować o przekazie, własnoręcznie kolportować prawdę albo fake newsy na nasz temat. Czy to wciąż egocentryzm, skoro cały świat gra w tę grę?
Główna bohaterka, Signe (znana już polskim widzom z kapitalnego "Ninjababy" Kristine Kujath Thorp, która musi kiedyś zagrać Igę Świątek), jest notoryczną konfabulantką, ale pragnie nie tyle sławy, ile właśnie kontroli. Nad własnym wizerunkiem tudzież nad własnym związkiem, który zaczyna się psuć - jakże typowo! - w momencie, gdy Thomas (Erik Sæther) zyskuje rozgłos za sprawą instalacji artystycznych ze skradzionych mebli (stawiając znak równości między "artystą" a złodziejem reżyser pokazuje, że doskonale rozumie istotę współczesnej popularności).
Zazdrosna dziewczyna nie posiada żadnego talentu, dlatego desperacko chwyta się ostatniej deski ratunku w przekierowaniu reflektorów na siebie, mianowicie ludzkiego współczucia. Najpierw próbuje nakłonić psa, by ją ugryzł, potem udaje alergię, a wreszcie sięga po ów nielegalny rosyjski specyfik, skutkujący postępującą deformacją skóry - do tego stopnia, że przypadłość à la zespół Münchhausena zaczyna zahaczać o body horror spod znaku Davida Cronenberga; charakteryzatorzy wykonali świetną robotę.
W efekcie smoliście czarna komedia Borgli nawet bardziej niż o wirusowym narcyzmie zdaje się mówić o fetyszyzacji cierpienia. Bez mała rutynowej martyrologii. Zły dzień, zła pogoda, złe samopoczucie - takie błahostki dziś wystarczą do sążnistych postów, wynurzeń odwołujących się do empatii innych. Umartwianie się na wyścigi, jojczenie o byle co, narzekanie na potęgę - wszyscy stykamy się tym na co dzień, w wydaniu celebryckim, sąsiedzkim, fejsbukowym. Gdzieś rozmywa to prawdziwe dramaty, nieszczęścia, depresje. I wiąże się oczywiście z pokoleniem "płatków śniegu", których jest w stanie urazić każdy drobiazg.
Naturalnie, każdy ma inny próg tolerancji na ból, a dany problem nie musi od razu prowadzić do apokalipsy, by go nie lekceważyć. Sęk w proporcjach - w tym kontekście "Chora na siebie", niczym Netfliksowy "Nasz kandydat" recenzowany w tym cyklu przed tygodniem, balansuje na granicy dobrego smaku, wykpiwając w scenach z niewidomą asystentką w agencji modelek inkluzywność sprowadzoną do absurdu. Nie trzeba ruskich farmaceutyków, żeby deformować zdrowy rozsądek.
Gdzie zobaczyć: w kinach