"Świnka"
W przeciwieństwie do patetycznego moralitetu Darrena Aronofsky'ego hiszpańska "Świnka" jest prostym slasherem bez pretensji do, nomen omen, wielkości. Prostym, ale nie prostackim, bowiem o ile twórca "Wieloryba" postrzega otyłość jako groteskę, o tyle reżyserka Carlota Pereda widzi groteskowość raczej w powszechnym postrzeganiu osób z nadwagą. To zasadnicza różnica.
"Świnka" stanowi rozszerzenie wyróżnionej nagrodą Goya krótkometrażówki Peredy pod tym samym tytułem. W tytułową bohaterkę znów wciela się fantastyczna Laura Galán, aktorka trzydziestoparoletnia, która bez żadnego pogrubiającego kostiumu na wskroś uwiarygadnia postać nastolatki z problemami żywieniowymi.
Historia rozgrywa się w małomiasteczkowej rzeczywistości, która bywa z gruntu osądzająca, więc co dopiero wobec korpulentnej córki równie tęgich właścicieli sklepu mięsnego. Wtedy nietrudno o przydomek "Świnka" czy też złośliwą frazę "Trzy małe świnki", jaką wredne koleżanki opatrują zdjęcie Sary i jej rodziców rozprowadzane na Instagramie. Czy można się zatem dziwić, że upokarzana nastolatka nie interweniuje, kiedy to jej prześladowczynie wpadają w tarapaty?
Karma wraca - taką przewrotną pointą kończył się piętnastominutowy pierwowzór, w którym Sara z ofiary przeistaczała się w cichą wspólniczkę. I trzeba przyznać, że zwrot akcji, w którym wyłącznie seryjny morderca okazywał bohaterce współczucie, robił większe wrażenie jako zamknięcie historii niż fragment szerszej opowieści i wstęp do cokolwiek pokręconego wątku romantycznego.
Z drugiej strony, rozwinięcie pozwala lepiej poznać zarówno motywacje, jak i konstrukcję psychiczną Sary. Dowiadujemy się, że dręczą ją nie tylko okrutni rówieśnicy, ale też własna matka (Carmen Machi), zawstydzająca ją przed sąsiadami i zmuszająca do ukrywania słodyczy. Dobroduszny ojciec (Julián Valcárcel) nie przychodzi z pomocą, bo zwyczajnie nie rozumie problemu, a poza tym nie chce wchodzić dominującej żonie w paradę. Przez to wszystko dziewczyna jest rozpaczliwie samotna, zaś lata emocjonalnego terroru pozostają niezauważone na zewnątrz.
Pereda unika bezmyślnego sadyzmu i nigdy nie uprzedmiotawia swojej bohaterki dla samej hecy. Niemniej sytuacja przedstawiona na ekranie przypomina - coby nie odchodzić za daleko od zwierzęcych metafor - gotowanie żaby na wolnym ogniu. Reżyserka powoli przekręca gałkę, jakby w oczekiwaniu, kiedy Sara wreszcie pęknie. Czekamy i my, zastanawiając się w międzyczasie, czy pozabija wszystkich - i czy zasługują na taki los, mimo że niewątpliwie są winni wyrządzenia jej strasznej krzywdy.
Ale Pereda sprytnie myli tropy gatunkowe i nawet gdy sięga po fabularne bądź wizualne nawiązania do klasyki, jak "Carrie" czy "Teksańska masakra piłą mechaniczną", uszlachetnia je autorskim podejściem do konwencji. Operatorka Rita Noriega doskonale też chwyta dysonans między urokiem hiszpańskiej prowincji a krwawymi schematami slashera.
Można tylko żałować, że film nie wnika głębiej w kulturowe przyczyny fatfobii, zadowalając się tyleż donośnym, ile oczywistym sprzeciwem wobec hejtu i mizoginii. Ale i tak horror, w którym "final girl" tak bardzo odbiega od utrwalonego kanonu piękna, jest godzien pochwały.
Gdzie zobaczyć: HBO Max