"Nie!"

"I rzucę na ciebie obrzydliwości, i zelżę ciebie, i uczynię z ciebie widowisko".

Cytat z biblijnego wersetu proroka Nahuma od progu zasiewa w widzu niepokój. Zaraz potem napięcie zostaje jeszcze spotęgowane w otwierającej film scenie z nieistniejącego sitcomu z lat 90., w którym huk pękającego balona zaskakujący szympansa kończy się tragicznie dla aktorów. Masakra przy udziale oklasków i śmiechu z "beczki" robi piorunujące wrażenie.

Wspomniane widowisko okazuje się słowem-kluczem do nowego horroru twórcy "Uciekaj!" i "To my". Na wielu poziomach. Sam niejednoznaczny tytuł oryginalny "Nope", spłaszczony w polskim tłumaczeniu, odnosi się do wspólnotowego doświadczenia publiczności, zwłaszcza afroamerykańskiej, podczas przeżywania w kinie intensywnych emocji.

Reklama

Trwa ładowanie wpisu

Na najbardziej oczywistej płaszczyźnie "Nie!" jest horrorem science fiction o sile pozaziemskiej nawiedzającej ranczo na obrzeżach Los Angeles, miasta - co istotne - stanowiącego światowe centrum produkcji filmowej. Nasi bohaterowie, rodzeństwo Emerald i Otis Junior Haywoodowie, grani przez Keke Palmer i Daniela Kaluuyę znanego z "Uciekaj!", są od pokoleń związani z branżą jako jedyni czarni treserzy koni w Hollywood. Ich przodkiem był dżokej z ikonicznego zdjęcia wprawionego w ruch przez zoopraksiskop, pierwowzór kinematografu wynaleziony przez Eadwearda Muybridge'a w końcówce XIX wieku. "Czy wiedziałeś, że pierwszym zestawem fotografii, z którego powstał film, był dwusekundowy klip przedstawiający czarnego mężczyznę na koniu?", pyta Emerald.

Sięgając do historii pierwszych ruchomych obrazów Peele poniekąd odczarowuje ekranowy wizerunek "czarnego kowboja" jako swoistego wynaturzenia rodem z "Płonących siodeł" Mela Brooksa. Kryje się w tym szersza refleksja nad wieloletnim wymazywaniem czarnych z historii kina tudzież kultury w ogóle.

Reklama

Jednak w "Nie!" charakterystyczny dla twórczości Peele'a podział my/oni przebiega tym razem głównie wzdłuż linii cywilizacyjnej, tak jakby reżyser konsekwentnie poszerzał obszar swoich zainteresowań (już w "To my" rozciągał temat rasowych antagonizmów z "Uciekaj!" na problematykę klasy, teraz wychodzi poza gatunek ludzki). Najbardziej amerykańskie lęki, z teoriami spiskowymi o UFO na czele, służą za budulec widowiska o widowisku i wszystkim, co się z nim wiąże: zasadami bezpieczeństwa na planie, ceną sławy z dzieciństwa, przeżuwaniem i wypluwaniem wykonawców przez przemysł rozrywkowy. Peele w oryginalny, świeży sposób zastanawia się nad tym, jak daleko posunie się ludzkość, aby zarobić na tragedii, analizuje różnicę między obrazowaniem a wyzyskiem: Afroamerykanów, dzieci, zwierząt. Od najstarszej ery analogowej do CGI.

Film zachwyca również od strony formalnej. Rewelacyjne są panoramiczne, pełne rozmachu zdjęcia Hoyte'a van Hoytemy, stałego współpracownika Christophera Nolana ("Interstellar", "Dunkierka", "Tenet"), jak zwykle imponująco wypada też nerwowo pulsująca muzyka Michaela Abelsa.

Kapitalne, a zarazem niezwykle ironiczne jest także to, że najlepsze momenty horroru wiążą się z horrorem samego kręcenia filmów. Wszyscy bohaterowie mają obsesję na punkcie spektaklu, mimo że wszyscy właśnie przez spektakl ucierpieli bądź cierpią - czy to nasze rodzeństwo, czy zapalony technik-amator (Brandon Perea), czy showman z traumą z dzieciństwa (Steven Yeun) albo ekscentryczny operator filmowy (Michael Wincott).

Muszę przyznać, że po wyjściu z kina tuż przed północą miałem zamiar zrobić to, co zwykle robię: podzielić się gorącą opinią na Facebooku. Coś jednak mnie od tego powstrzymało. Coś kazało mi zamiast tego spojrzeć w górę, poszukać wzrokiem nieruchomej chmury. A potem spokojnie sobie przemyśleć film, zamiast wywnętrzać się online w trybie natychmiastowym.

Tak że tak, "Nie!" to wyjątkowy, przewrotny, wręcz paradoksalny spektakl. Wakacyjny blockbuster, który namawia widza: odłóż kamerę. Odwróć wzrok. Nie rób z siebie... widowiska.

Gdzie zobaczyć: w kinach