"Punkt wrzenia"

Nie bez powodu przywołuję właśnie epos Mendesa o pierwszej wojnie światowej. Nagrodzony trzema Oscarami "technicznymi" "1917" zachwycał przede wszystkim zdjęciami Rogera Deakinsa stylizowanymi na mastershot rozciągnięty do długości pełnometrażowego filmu - i podobnym wyczynem popisuje się w "Punkcie wrzenia" operator Matthew Lewis.

Reklama

Wrażeniowo podobnym, bo o ile w "1917" mamy poczucie jednego ujęcia - ale jest ono kreatywnie sklejone z wielu krótszych - o tyle w "Punkcie wrzenia" jest to w istocie jedno nieprzerwane ujęcie: aktorzy ani na sekundę nie wychodzą z roli, reżyser przez półtorej godziny jakimś cudem kontroluje ten jakże realistyczny świat, a operator lawiruje między blatami i stolikami, oddając bez cięć cały zgiełk, stres i chaos restauracyjnej rzeczywistości. Emocje, nie przymierzając, rodem z frontu.

Trwa ładowanie wpisu

Takie ambitne podejście nie jest oczywiście wynalazkiem ostatnich miesięcy. Już Alfred Hitchcock w "Sznurze" z 1948 roku udawał, że opowiada historię bez udziału montażu - gdy faktycznie złożył ją z dziesięciu długich ujęć. W eksperymentalnym "Timecode" z przełomu mileniów Mike Figgis łączył cztery półtoragodzinne ujęcia w całość za pomocą efektu podzielonego ekranu. Technologia XXI wieku pozwoliła na więcej: w "Rosyjskiej arce" Aleksander Sokurow przedstawił w jednym ujęciu 300 lat cesarskich rządów, w kryminalnej "Victorii" Sebastian Schipper pokazał nocną eskapadę po Berlinie bez chwili wytchnienia.

Ale technika to jedno, bowiem tym, co sprawia, że "Punkt wrzenia" bije autentyzmem na głowę "Szefa" czy "Ugotowanego", jest fakt, że reżyser i scenarzysta Philip Barantini w przerwie między występami aktorskimi pracował jako szef kuchni. Dzięki temu dostajemy spostrzeżenia branżowe, wgląd w hierarchię restauracji i kody komunikacyjne oddające ducha gastronomii jak żadna fabuła wcześniej. Ba, tego ducha oddaje nawet finał - zdaniem części krytyków przesadzony, niepotrzebnie dokręcający śrubę - lecz tak mogą to postrzegać tylko osoby, które ze światem kuchni nigdy nie miały do czynienia na dłużej od zaplecza.

Reklama

Barantini nakręcił film w popularnej londyńskiej restauracji Jones & Sons. Mógł sobie na to pozwolić, jako że właściciel, Andy Jones, jest jego dobrym przyjacielem. Po nim zresztą został nazwany główny bohater grany przez niezawodnego Stephena Grahama. Aktor bez wahania przyjął rolę, kiedy tylko obejrzał krótkometrażowy pierwowzór "Punktu wrzenia", sfilmowany - jakżeby inaczej - w jednym 22-minutowym ujęciu.

Początkowo wydaje się, że dostaniemy spektakl z wymagającym furiatem na wzór Gordona Ramsaya, ale mimo że od progu dochodzi do spięć szefa z personelem, szybko się okazuje, że to nie kucharze i kelnerzy mają najwięcej za uszami, lecz sam Andy, któremu problemów z inspektorem sanitarnym przysparza głównie niechlujnie prowadzona dokumentacja.

Graham jest idealny do roli, gdyż ma na twarzy wypisaną powściągliwość, a zarazem widać, że to typ tykającej bomby z opóźnionym zapłonem. Duże wrażenie robi także Vinette Robinson jako zastępczyni szefa kuchni, regularnie zmuszana - jak to i w życiu często bywa - do świecenia oczami za przełożonego. Imponującą obsadę uzupełniają Jason Flemyng w roli pretensjonalnego gwiazdora telewizyjnej gastronomii i Lourdes Faberes jako krytyczka kulinarna o miłej powierzchowności, acz reputacji godnej Antona Ego z "Ratatuja".

Opinię wspomnianej krytyczki o jednym z dań jako "nieskomplikowanym, a przez to pięknym" można by odnieść do samego filmu. Polecam i ja, bo smakowało jak mało co w streamingu ostatnio - a "klient ma zawsze rację".

Gdzie zobaczyć: HBO Max