"Szef roku"

Trzeci po "Poniedziałkach w słońcu" i "Kochając Pabla, nienawidząc Escobara" wspólny film hiszpańskiego reżysera Fernanda Leóna de Aranoi i Javiera Bardema od progu daje poczucie mocnego zakorzenienia we współczesnej rzeczywistości. Film otwiera bowiem brutalna scena ataku grupy wyrostków na imigrantów w parku. Początkowo akt ksenofobii wydaje się nie mieć nic wspólnego z główną osią fabuły, ale pozory mylą, zresztą nie ostatni raz tutaj.

Reklama

Tytułowy "szef roku" to Blanco (czyli Biały, symbolicznie na wielu poziomach), śliski biznesmen z prowincji, jeden z tych, co rzekomo traktują pracowników jak rodzinę, lecz płacą najniższą krajową, szczycą się idyllicznym małżeństwem, ale pieprzą stażystki na boku, mają usta pełne frazesów o ciężkiej pracy, podczas gdy odziedziczyli firmę po ojcu.

Trwa ładowanie wpisu

Blanco z sukcesem produkuje wagi, więc tym bardziej czuje potrzebę podkreślania na każdym kroku, jak ważna w życiu jest sprawiedliwość, stabilizacja, równowaga między pracą a prywatnością. Stąd też nad wyraz często ingeruje w sprawy osobiste swoich pracowników - rzekomo z troski, ale on po prostu lubi mieć wszystko i wszystkich pod kontrolą. Łącznie z burmistrzem, policją i lokalnymi mediami.

Reklama

Jednak za sprawą zwolnionego robotnika, który niespodziewanie rozpoczyna jednoosobowy strajk przed fabryką i tym samym robi cenionej firmie czarny PR, uporządkowany świat Blanco nagle zaczyna chwiać się w posadach. Kamyk uruchamia lawinę; ptasie gówno przechylające szalę reklamowej wagi na jedną stronę działa jak złowroga wróżba - być może trzeba się będzie pobrudzić, aby przywrócić status quo.

Zdecydowanie łatwiej byłoby gardzić ekranowym przedsiębiorcą, gdyby nie grał go Javier Bardem, aktor zdolny obdarzyć nie tylko charyzmą, ale i urokiem osobistym nawet postać amoralnego cynika pod krawatem. Nietrudno uwierzyć, że część pracowników nie ma nic przeciw, a wręcz wygląda na zadowolonych, że ktoś taki trzyma ich za mordę. Skądinąd niektórzy niewolnicy kapitału nie potrafią funkcjonować inaczej.

Reklama

De Aranoa wychodzi jednak zarówno poza kontekst lokalny, jak i poza banały o "równowadze w przyrodzie" czy o tym, że ktoś musi być na dole, żeby ktoś był na górze. To nie jest takie proste i fabryczny mikrokosmos skupia niczym w soczewce uniwersalne stosunki społeczne.

Czarna komedia, w jakiej swoją drogą specjalizują się Hiszpanie, wydaje się idealną platformą do tego, aby bez zadęcia i taniego dydaktyzmu zwrócić uwagę, że w kapitalizmie każdy chce uszczknąć kawałek tortu dla siebie. W gorszym filmie mielibyśmy szefa-potwora i zahukanych podwładnych, tutaj morale tych drugich nie zawsze waży więcej. Niektórzy bez skrupułów wykorzystują słabe punkty przełożonego, wikłając się w relacje pełne wzajemnych zależności czy wręcz uciekając się do szantażu.

"Szef roku" bezbłędnie pokazuje też monetyzowanie idei pod przykrywką parytetów - zatrudnianie kobiet czy imigrantów na wyższych stanowiskach rzekomo ze szlachetnych pobudek, a tak naprawdę po to, aby za jednym zamachem kupić sobie przychylność postępowców i lojalność mniejszości. Taka to równowaga.

Gdzie zobaczyć: w kinach