"Zemsta rewolwerowca"
O kultowych "Płonących siodłach" można powiedzieć wiele dobrego, ale nie sposób nie dostrzec, że komedia Mela Brooksa w znacznym stopniu przyczyniła się do zakonserwowania czarnego szeryfa w masowej wyobraźni jako figury wyłącznie komicznej, swoistego wybryku natury, yeti Dzikiego Zachodu. Bo przecież w klasycznych westernach Afroamerykanie praktycznie nie istnieją, mimo że de facto stanowili aż jedną czwartą kowbojów (w potocznym rozumieniu słowa, nie tylko pasterzy bydła).
Owszem, sporadycznie porywano się na odkłamywanie narracji, i to na długo przed "Django" Quentina Tarantino czy remakiem "Siedmiu wspaniałych" z Denzelem Washingtonem. Był "Czarny kowboj" Sidneya Poitiera, "Man and Boy" z Billem Cosbym, westerny ery blaxploitation, jak "Joshua" z Fredem Williamsonem. Wreszcie najbardziej afrocentryczny z nich wszystkich "Posse" Maria Van Peeblesa, przebój ery VHS o grupie czarnych weteranów broniących miasteczka przed Ku Klux Klanem.
To właśnie z tym ostatnim filmem najwięcej wspólnego ma "Zemsta rewolwerowca" - pod względem ikonografii i konstrukcji fabularnej, ale też w aspekcie intencjonalnej przesady stylistycznej, współczesnego slangu, hip-hopu na ścieżce dźwiękowej. Dużo o charakterze "Zemsty..." mówi samo to, że pieniądze na produkcję wyłożyli rapowy krezus Jay-Z oraz regularny współpracownik Tarantino, Lawrence Bender, zaś za kamerą stanął brytyjski muzyk i młodszy brat Seala, Jeymes Samuel.
"Zemsta..." to dopiero drugi film w dorobku reżysera. Co ciekawe, Samuel debiutował przed ośmioma laty niespełna godzinnym westernem "They Die by Dawn", w którym w fikcyjnej historii splótł losy autentycznych postaci, jak Nat Love (zmarły niedawno Michael K. Williams), Stagecoach Mary (Erykah Badu), Bill Pickett (Bookem Woodbine), Jim Beckwourth (Nate Parker) czy legendarny szeryf Bass Reeves (Harry Lennix). Nieopierzony twórca pokazał spore wyczucie wizualne i ledwie poprawne umiejętności narracyjne, ale z dzisiejszej perspektywy liczy się to, że tamten eksperyment powstały dla platformy muzycznej Tidal i tym samym znany nielicznym okazał się cenną wprawką przed dużą produkcją dla Netfliksa.
W "Zemście..." Samuel powraca do swoich XIX-wiecznych bohaterów, tyle że granych już przez innych aktorów: Natem Love jest Jonathan Majors (co stanowi świetny smaczek dla fanów serialu "Kraina Lovecrafta", w którym Majors grał syna postaci Michaela K. Williamsa), w Stagecoach Mary wciela się Zazie Beetz, w Picketta - Edi Gathegi, w Beckwourtha - RJ Cyler, w Bassa Reevesa - Delroy Lindo. I tym razem wszyscy ci herosi zostają skonfrontowani z równie chadzającymi niegdyś po amerykańskich stepach złoczyńcami, jak Rufus Buck (Idris Elba), Trudy Smith (Regina King) czy Cherokee Bill (LaKeith Stanfield).
Rywalizacja dwóch czarnych gangów składa się na pretekstową fabułę, skądinąd nadmiernie rozwleczoną do dwóch godzin z niemałą górką, ale i paradoksalnie odświeżającą, bo niestawiającą czarnych naprzeciw białych, jak robił to "Django" czy nawet "Posse". Nie - w "Zemście" kolor skóry protagonistów i antagonistów nie ma nic wspólnego z konfliktem dramaturgicznym, temat rasy nie jest w ogóle podnoszony, a niesławne, nadużywane przez Tarantino "N-word" zostaje już na progu zgaszone jednym strzałem (dosłownie!), zanim zdąży w pełni wybrzmieć.
Tak że z jednej strony nie wychodzimy poza kowbojski banał, świadkując strzelaninom, napadom na banki i pociągi, występom tancerek w saloonie, natomiast z drugiej - doświadczamy rewizji schematów rasowych, ale i tych dotyczących płci (show kradną silne kobiety) bądź seksualności (bardzo interesujący wątek niebinarnej Cuffee granej przez Danielle Deadwyler, a bazującej na prawdziwej postaci Cathay Williams, Afroamerykanki służącej w armii USA pod przykrywką mężczyzny).
Nie ma co kryć, że "Zemsta..." może nie zadowolić ortodoksyjnych miłośników gatunku, za to powinna sprawić frajdę widzom z otwartymi głowami, potrafiącym oglądać filmy jak "albumy wizualne"; tutejsza symbioza obrazu z muzyką (na soundtracku m.in. Jay-Z, Seal, Laura Mvula, Lauryn Hill czy Fela Kuti) nie ustępuje "Lemonade" Beyoncé.
"Zemsta..." najlepiej smakuje bez uprzedzeń.
Gdzie zobaczyć: Netflix