"Obama: Ku doskonalszej Unii"

Barack Obama przejął kraj w momencie największego kryzysu od dekad. Mimo to udało mu się pchnąć do przodu gospodarkę, uratować przemysł motoryzacyjny, zreformować służbę zdrowia, podjąć nierówną walkę z globalnym ociepleniem, spróbować ograniczyć możliwość posiadania broni. W wielu kwestiach miał związane ręce, w wielu popełnił błędy - z czysto humanistycznego punktu widzenia najpoważniejsze to decyzje o atakach z użyciem dronów, skutkujące przypadkowymi ofiarami cywilnymi.

Reklama

Tyle że bez błędów na tym szczeblu się nie da. Historia jeszcze należycie oceni 44. prezydenta USA, wystawi bilans zysków i strat. Już teraz jednak śmiało można założyć, że z pewnością nie zostanie zapomniane, na jak niespotykanie wysokim poziomie Obama pełnił funkcję prezydenta. Zawsze przygotowany merytorycznie, charyzmatyczny, opanowany, niewymuszenie dowcipny, blisko ludzi. Fachura i "swój chłop" w jednym. Prawdziwy lider, co objawiało się również tym, że w obronie praw człowieka poszedł nawet dalej niż sam Martin Luther King - i zapamiętamy go nie tylko jako ikonę walki o prawa Afroamerykanów, ale wszystkich mniejszości. Okazał się feministą i wielkim sojusznikiem społeczności LGBT, wbrew nastrojom antymuzułmańskim odnosił się z szacunkiem do mniejszości religijnych.

I nagle ta narracja się urwała, nastąpił zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. Na czele supermocarstwa Obamę zastąpił obrzydliwy rasista, seksista, homofob, człowiek o zapędach dyktatorskich, człowiek bez cienia kultury i ogłady, człowiek, którego George W. Bush mógłby uczyć savoir-vivre'u. Mentalnie Ameryka cofnęła się do czasów reaktywacji Ku Klux Klanu, do czasów gejów ukrywających swoją tożsamość i sufrażystek pikietujących pod Białym Domem. I można analizować, na ile zasadne jest nazywanie Obamy zbrodniarzem wojennym, ale trzeba wiedzieć, że w pierwszych dwóch latach prezydentury Trumpa Stany Zjednoczone przeprowadziły kilkaset więcej ataków dronowych niż administracja jego poprzednika w ciągu dwóch kadencji. Przy czym Trump anulował rozporządzenie Obamy nakładające na CIA służący transparentności obowiązek raportowania o liczbie ofiar ataków.

Reklama

W trzyczęściowym dokumencie HBO takich porównań nie ma. Rażący kontrast między przywódcami pojawia się dopiero pod koniec - i dotyczy kwestii nie tyle politycznych, ile etycznych tudzież estetycznych. Tak szczątkowa obecność Trumpa to dobry wybór, idący wbrew oczekiwaniom widza przywykłego do skądinąd łatwej krytyki prezydenta-troglodyty. Zamiast tego reżyser Peter W. Kunhardt w pełni koncentruje się na Obamie, rozpatrując jego postać przez pryzmat rasy i polityki. Tych dwóch aspektów w przypadku Obamy nie sposób zresztą oddzielić.

Pierwszy odcinek "Ku doskonalszej Unii" zabiera nas w podróż od dzieciństwa Obamy na Hawajach, przez jego studia na Harvardzie i praktykę prawniczą w Chicago, aż po postanowienie o kandydowaniu na najwyższy urząd w państwie. Twórcy od początku sygnalizują tezę, że kluczem do tożsamości bohatera jest jego dwurasowość. Dla syna Kenijczyka i białej Amerykanki z Kansas od najmłodszych lat była ona zarówno obciążeniem, jak i błogosławieństwem. Z jednej strony skutkowała ostracyzmem - jak zwykle w przypadku osób "nie dość białych" i "nie dość czarnych" zarazem. Jednak z drugiej strony owa półbiałość, półczarność przełożyła się na zdolności perswazyjne Baracka, jego niezwykły talent skracania dystansu i zjednywania sobie bardzo różnych ludzi. Outsider i brat łata w jednym - zdumiewające połączenie, ale jak widać nie niemożliwe.

To, co najbardziej uderza w części poświęconej młodości Baracka, to fragmenty świadczące o tym, że jego elokwencja, idealizm i niezachwiana wiara w porozumienie ponad podziałami nie są bynajmniej - jak chcą niektórzy - wytworami sztabu PR-owców. Retoryka Obamy-prezydenta nie różni się specjalnie od tej z czasów, gdy jako trzydziestoparolatek stawiał pierwsze kroki w polityce, a nawet od tej z czasów studenckich. Artykulacja, mowa ciała, cały sposób komunikacji pozostaje praktycznie niezmienny, niezależnie od tego, czy Obama przemawia na wiecu wyborczym przed tysiącami osób, czy promuje swój wydany w połowie lat 90. pamiętnik-manifest "Odziedziczone marzenia. Spadek po moim ojcu" na spotkaniu autorskim dla kilkunastu czytelników.

Obama: Ku doskonalszej Unii / HBO
Reklama

Oczywiście, że Obama na wielu etapach swojej błyskotliwej kariery kalkulował. Ale pokazał się też jako człowiek autentyczny, nieprzejednany w fundamentalnych dla siebie sprawach, zdolny do ryzyka. Po ukończeniu studiów prawniczych na Harvardzie odrzucił masę lukratywnych ofert pracy i wybrał małą chicagowską kancelarię wyspecjalizowaną w prawach obywatelskich. W 2000 roku naraził się Afroamerykanom, ubiegając się o to samo miejsce w Izbie Reprezentantów, co urzędujący kongresmen Bobby Rush, doświadczony społecznik i ikona chicagowskich Czarnych Panter. Przegrał. I odtąd regularnie miewał już na pieńku z czarnymi aktywistami. Dla wielu z nich był jeśli nie "za mało czarny", to z pewnością "za mało afroamerykański" - nie miał wszak niewolników wśród przodków ani nie współdzielił z mniej uprzywilejowanymi rówieśnikami doświadczeń typowych dla dzieci getta. Przeciwnie - wychowała go biała babcia otwarcie przyznająca się do strachu przed rosłymi czarnymi mężczyznami mijanymi na ulicy. Trudno się dziwić, że nie przysparzało to Obamie popularności wśród silnie afrocentrycznych działaczy spod znaku Black Power. On sam zaś niejednokrotnie zabiegał o ich przychylność, ale nigdy za wszelką cenę - zawsze bowiem wychodził z przekonania, że najpierw jest Amerykaninem, a dopiero potem czarnym.

A jednak Obama nie odciął się od swojego pastora Jeremiaha Wrighta po tym, jak Fox News w samym środku kampanii prezydenckiej zmontowało materiał z najbardziej kontrowersyjnych, rzekomo "antybiałych" kazań wielebnego na przestrzeni dekad. Wright został wówczas oficjalnie wykluczony z grona doradców kandydata Demokratów, ale ten wziął go w obronę już podczas najbliższego, szeroko komentowanego wystąpienia.

Barack Hussein Obama podjął również inną niepopularną decyzję, którą mógł zaprzepaścić historyczną szansę. Mianowicie nie chciał być swojskim Barrym - mimo że usiłowano mu wyperswadować, że z rodowym imieniem i nazwiskiem nie zajdzie daleko w obliczu antyislamskiej nagonki, fake newsów o związkach z terrorystami, karykatur z Obamą-Osamą etc.

O tym wszystkim opowiada rozdział drugi, w całości poświęcony wyścigowi do fotela prezydenckiego, zarówno prawyborom, w których Obama starł się z Hillary Clinton, jak i późniejszej brudnej kampanii Republikanów z Sarah Palin w roli głównej. To właśnie wtedy narodził się tabloidowo-populistyczny styl uprawiania polityki, z którego wyewoluował później Donald Trump. Nieprzypadkowo to czarny Obama stał się pierwszym prezydentem USA otwarcie pogardzanym zarówno przez opozycję (bezprecedensowe "Kłamiesz!" wykrzyczane w Kongresie do głowy państwa przez republikańskiego senatora), jak i największą telewizję informacyjną - o czym z kolei mówi już ostatnia odsłona tryptyku, skoncentrowana na prezydenturze. Republikanie nienawidzili Obamy. Wcześniej większość z nich nie miało nawet czarnego szefa, aż tu nagle Afroamerykanin został pierwszą osobą w państwie.

Co ciekawe, ten sam Obama okazał się też prezydentem, który niemal demonstracyjnie odmawiał zajmowaniem się tematem rasy. To tylko pozorny paradoks, bo w gruncie rzeczy była w tym naturalna logika: Obama chciał być prezydentem wszystkich Amerykanów, a nie jedynie wybranej grupy społecznej - co w dodatku dawałoby jeszcze więcej paliwa jego przeciwnikom. A ci i bez tego torpedowali każdy pomysł jego administracji. Dla zasady. W kontekście ostatnich wydarzeń aż strach pomyśleć, co by było, gdyby to Obama podjął decyzję o wycofaniu wojsk z Afganistanu.

Kunhardt nie ukrywa fascynacji Obamą, ale i nie waha się oddać głosu jego krytykom z czarnej społeczności, zupełnie racjonalnie zarzucającym mu, że szczególnie we wczesnych latach w Białym Domu podchodził przesadnie asekuracyjnie do problemów Afroamerykanów - kulminacją jest tu dymisja czarnej Shirley Sherrod z Departamentu Rolnictwa Stanów Zjednoczonych, powzięta na podstawie fragmentów problematycznego wywiadu; jak się później okazało, sprokurowanego przez prawicowe media.

Obama: Ku doskonalszej Unii / HBO

Z dokumentu wyłania się dość oczywista myśl, że Obama osiągnął mniej, niż mógłby osiągnąć w bardziej przyjaznym środowisku. Ale filmowiec zauważa też, że na osiągnięciach stricte politycznych świat się nie kończy - nawet w przypadku amerykańskiego prezydenta. I kiedy Obama w jednym ze swych elektryzujących przemówień peroruje o "dążeniu ku doskonalszej Unii" i "eksperymencie z demokracji splamionym grzechem niewolnictwa", wybrzmiewa to tak, jakby odnosił się tyleż do Ameryki, ile do siebie samego. Skrajnie demokratyczny i unionistyczny eksperyment "Obama" nie powiódł się, ale czy w ogóle mógł? Z rozdarciem rasowym wpisanym w DNA narodu? Z jankeską megalomanią nakazującą forsować quasi-demokrację na innych kontynentach mimo kłopotów z nią na własnym podwórku? Czy zatem sama próba nie była już chwalebna, zważywszy na takie a nie inne okoliczności?

Obama przetarł szlaki. Przełamał wiekową barierę. Dał potężny przykład. Trudno być pierwszym w czymkolwiek, jak przytomnie zauważa któraś z ekranowych "gadających głów". Tymczasem tuż przed tym, nim Trump na długo popsuł demokrację, Ameryka doczekała się pierwszego pokolenia, dla którego pierwszy prezydent w życiu był czarny. To niesamowita sprawa, nawet jeśli uznamy w związku z tym, że ta prezydentura miała wymiar głównie symboliczny. Albowiem, jak puentuje w dokumencie pisarz i publicysta Ta-Nehisi Coates, nie doceniamy wagi symboli. Eksperyment "Obama" nie wypalił, ale eksperyment "Ameryka" wciąż może.

Gdzie zobaczyć: HBO Go