"Oslo"

Kiedy HBO zamówiło ekranizację cenionej sztuki broadwayowskiej J.T. Rogersa, nie mogło przewidzieć, że premiera zbiegnie się w czasie z nową odsłoną wojny w Strefie Gazy. Ten kontekst czyni "Oslo" jeszcze bardziej aktualnym, ale zarazem każe zadać pytanie, czy etyczne jest wypuszczanie filmu w tej właśnie chwili. Tym bardziej że jego głośno podkreślany "obiektywizm" może sprawiać wrażenie pozorowanego.

Reklama

Film odsłania kulisy tajnych negocjacji, które doprowadziły do Porozumień z Oslo i położyły fundament pod Autonomię Palestyńską. To doprawdy niezwykła historia, w której kluczową rolę odegrało norweskie małżeństwo dyplomatów, pracownica MSZ Mona Juul i socjolog Terje Rød-Larsen. Sprowadzili oni pod jeden dach członków Organizacji Wyzwolenia Palestyny, w tym rzecznika OWP i późniejszego premiera Ahmeda Qurei, oraz izraelskich urzędników pod przywództwem profesora Yaira Hirschfelda. Wszystko celem zażegnania długoletniego sporu.

Jako że szczegółów rozmów nigdy nie ujawniono, trzeba brać poprawkę, że oglądamy udramatyzowaną wersję wydarzeń. Jak bardzo - nie wiadomo, natomiast można z dużą dozą prawdopodobieństwa podejrzewać, że prawdziwe negocjacje miały podobnie burzliwy przebieg. W końcu stanęli naprzeciw siebie odwieczni wrogowie, zatem musiało być emocjonująco, nawet jeśli z nieco mniejszą ilością krzyków, a na pewno bon motów ("W Europie nazywają nas nazistami. Nas!", zżyma się jeden z Żydów).

Reklama
Oslo / HBO

Nie tylko z powodu tych ostatnich sceniczny rodowód jest odczuwalny przez większość seansu. "Oslo" w dużej mierze napędzają wściekłe dialogi prowadzone w jednym pokoju. Spektakl zaadaptował na ekran sam autor, zaś za kamerą stanął Bartlett Sher, który reżyserował sztukę na Broadwayu. Być może również dlatego, wyjąwszy sporadyczne sceny retrospekcji w plenerach, ciężko tu o rozmach - mimo że za zdjęcia odpowiada sam Janusz Kamiński.

Filmowi zdecydowanie bliżej do teatru telewizji, opiera się głównie na aktorstwie, stąd też tak istotna jest odpowiednia obsada. Ta na szczęście nie zawodzi. Główną parę graną przez Ruth Wilson i Andrew Scotta, znajomych z serialu HBO "Mroczne materie", łączy dobra chemia, bez zarzutu wypadają też odtwórcy ról Palestyńczyków i Izraelczyków, jak Waleed Zuaiter czy Jeff Wilbusch, znajdujący się jednakże cały czas w cieniu ekranowych Norwegów. Ale to i tak najmniej rażący element cokolwiek problematycznej prozachodniej narracji.

Reklama

Gorzej, że choć film wielokrotnie obiecuje neutralność - norwescy dyplomaci otwarcie przyrzekają sobie nawzajem, że będą odgrywać jedynie role pośredników w całej operacji i pod żadnym pozorem nie angażować się w dyskusje - to nie sposób nie dostrzec, że wektor sympatii twórców przesuwa się w stronę Izraela.

Od początku filmu statyczne sceny negocjacji przecinane są fragmentami krwawych zamieszek w Gazie. Widzimy je z perspektywy Mony Juul, nawiedzanej przez koszmarne wspomnienia, pozornie oddające głos obu stronom konfliktom. Tyle że o ile młody izraelski żołnierz zyskuje w owych retrospekcjach choćby szczątkową tożsamość i historię, o tyle palestyński nastolatek zastrzelony przez Siły Obronne Izraela jest już tylko migawką - dla przeciwwagi, dla empatii nawet, lecz bez głębszej refleksji.

Dalej, końcowy raport Juul sugeruje co prawda, że Porozumienia z Oslo nie spełniły pokładanych w nich nadziei, ale też bardzo wybiórczo przedstawia tragiczne następstwa zerwania rozejmu. Oglądamy montaż archiwaliów: gest uściśnięcia rąk przez Jasera Arafata i Icchaka Rabina, zaraz potem zabójstwo Rabina przez skrajnie prawicowego Izraelczyka, wreszcie Palestyńczyków skandujących po arabsku, rzucających kamieniami i palących izraelską flagę. Nie ma za to nic o przyczynach kolejnych Intifad ani o wiodącej roli Benjamina Netanjahu w wycofaniu się z Porozumień - obecnego premiera nie widzimy na zdjęciach, nie pada też jego nazwisko.

Rezultatem jest tendencyjne, bardzo zachodnie spojrzenie na konflikt. Niby uważnie słucha się tu racji obu stron, a jednak odczuwalny jest rozdźwięk między "cywilizowanym" Izraelem a "barbarzyńską" Palestyną i zamiast obietnicy zrewidowania mitów, film tylko je utrwala. Do tego sugeruje między słowami, że drugie "Oslo" mogłoby pomóc, tak jakby jedyną receptą na wszystkie bolączki Bliskiego Wschodu była paternalistyczna ingerencja Zachodu - a to już narracja zgoła propagandowa. I zgrzytająca szczególnie w tej chwili, w obliczu setek ofiar najnowszej konfrontacji.

Niemniej, mimo tych zarzutów, warto "Oslo" obejrzeć, bo to wciąż całkiem poruszający portret ludzi dążących bezinteresownie do pokoju. I film pełen walorów poznawczych, nawet jeśli wymagających uzupełnienia.

Trwa ładowanie wpisu

Gdzie zobaczyć: HBO Go

"5 rozbitych kamer"

Doskonałym kontrapunktem dla "Oslo" wydaje się dokument Emada Burnata i Guya Davidiego "5 rozbitych kamer", oferujący nie tylko wewnętrzny, ale nawet ściślej: propalestyński punkt widzenia.

Palestyńczyk Burnat kreśli tło konfliktu w kontekście doświadczeń swoich synów. Najstarszy rodzi się w roku 1995, "czasach nadziei", wkrótce po Porozumieniach z Oslo. Drugi syn rodzi się już w niepewnych czasach, zaś trzeci w roku 2000, w szpitalu pełnym rannych, dokładnie w dniu wybuchu Drugiej Intifady. Syn czwarty, Dżibril, przychodzi z kolei na świat w roku 2005, kiedy budowa muru oddzielającego Izrael od Palestyny dociera do rodzinnej wioski Emada, Bil'in.

Wtedy właśnie bohater kupuje pierwszą kamerę i zaczyna rejestrować dorastanie syna w obliczu narastającej przemocy. Kolejne kamery roztrzaskują się od uderzenia lub postrzału, ale Burnat wytrwale dokumentuje codzienność palestyńskiej prowincji: niszczenie gajów oliwnych przez izraelskie buldożery, wysiedlanie mieszkańców, ostrzeliwanie na oślep pokojowych demonstracji, aresztowanie dzieci. Ale też wiejskie imprezy, zakrapiane biesiady, występy lokalnych artystów. Bo życie toczy się wbrew wszystkiemu, nawet jeśli pierwsze słowa wypowiedziane przez malutkiego Dżibrila to "mur", "pocisk" i "armia". Pewnego dnia pięcioletni chłopiec pyta niewinnie ojca: "Tato, dlaczego nie zabijesz żołnierzy nożem?". W niezwykle dojmujący sposób świadkujemy wpływowi wojny na psychikę dziecka.

5 rozbitych kamer / Materiały prasowe

Nie sposób przecenić znaczenia filmu ukazującego nam tak szczegółowo egzystencję w okupowanej Palestynie. Oczywiście, że jest to obraz jednostronny, ale o to właśnie chodzi, że mamy okazję podejrzeć unikalne zdarzenia, których nigdy nie pokazałyby nam media głównego nurtu.

Inspirujące jest również to, że samozwańczy filmowiec Burnat zgłosił się po profesjonalną pomoc przy nakręceniu i zmontowaniu filmu do uznanego izraelskiego aktywisty i dokumentalisty Guya Davidiego, który wcześniej nakręcił "Przerwane strumienie" o syjonistycznej kradzieży palestyńskiej wody. Rola Davidiego w całym procesie powstawania "5 rozbitych kamer" nie jest do końca jasna - tak na chłodno nie wiemy na przykład, ile kamer zostało faktycznie zniszczonych, a ile padło łupem efektu dramatycznego. Podobnie trudno stwierdzić, ile tekstu wypowiadanego spoza ekranu przez narratora-Burnata to jego własne słowa, a ile zostało mu napisane przez fachowców. Jednak te znaki zapytania (bo nawet nie zastrzeżenia) nie zmieniają faktu, że mamy do czynienia z dokumentem o niespotykanej sile rażenia i jednym z tych nielicznych filmów, które są w stanie realnie zmieniać świat tudzież ludzką optykę.

Trwa ładowanie wpisu

Gdzie zobaczyć: vod.mdag.pl

"Zakazane głosy"

Ciekawe, że inny rewelacyjny dokument, "Zakazane głosy" izraelskiej reżyserki Mor Loushy, także zbudowano na unikatowych taśmach i idei swoistego filmu w filmie.

Pierwsze ujęcia nie obiecują późniejszych wstrząsów. Przyciemniony pokój, widok kamery na staromodny magnetofon szpulowy. Najwybitniejszy izraelski pisarz Amos Oz słucha słów, jakie nagrał przed blisko półwieczem. Nie z perspektywy publicysty, lecz żołnierza.

Oz jest bowiem weteranem wojny sześciodniowej, celebrowanej przez lata jako "triumf Dawida nad Goliatem" i "narodziny współczesnego Izraela". Niebezpodstawnie - w końcu w czerwcu 1967 roku Izrael odniósł spektakularne zwycięstwo nad Egiptem, Syrią i Jordanią. Izraelskie wojska zajęły Gazę, półwysep Synaj i zachodni brzeg Jordanu, poszerzając obszar państwa trzykrotnie. A wszystko to w niespełna tydzień, co przełożyło się na wybuch euforii na ulicach na niespotykaną dotąd skalę, zaś przede wszystkim stworzyło zalążek mitu o niezwyciężonych bohaterach. Mitu, który Oz rozbroił już kilka dni po wojnie, przeprowadzając w kibucu wywiady z kolegami jeszcze dobrze nieokrzepłymi po powrocie z frontu. Tyle że znaczna część tych rozmów przez kilkadziesiąt lat nie ujrzała światła dziennego. Ocenzurowane nagrania, nigdy wcześniej nieupublicznione, stały się punktem wyjścia dla niezwykłego dokumentu Loushy.

Zakazane głosy / Materiały prasowe

W filmie żołnierze, wbrew powszechnej opinii, wspominają wojnę sześciodniową jako haniebną. Ich szczere i dramatyczne wypowiedzi, połączone z archiwalnymi zdjęciami, robią piorunujące wrażenie. Tym bardziej że bohaterowie, dziś starsi o pięć dekad, słuchają na naszych oczach tych nagrań po raz pierwszy. Nietęgie, zmieszane lub niedowierzające miny starszych panów składają się na wyjątkowy efekt. Ale i bez tego zeznania młodych podówczas żołnierzy mają potężną moc rewizjonistyczną.

Bohaterowie wspominają, jak upokarzali i mordowali swoich arabskich odpowiedników, nawet już po ich kapitulacji. Gwałcili cywilów ("Kiedy dotrę do Kairu, zerżnę pierwszą kobietę, którą zobaczę, choćby miała 90 lat", słyszymy), znęcali się nad jeńcami, zastawiali pułapki przypominające łapanki na Żydów w czasie Holokaustu. Jeden z rozmówców mówi o głębokiej odrazie do samego siebie po tym, jak wysadzał domy wrogów i wypędzał ich z miasta, krzywdząc ich w analogiczny sposób, jak jego rodzice czy dziadkowie byli prześladowani na przełomie lat 30. i 40.

"Byliśmy przyzwyczajeni do postrzegania siebie jako krawców i sklepikarzy. I nagle staliśmy się bohaterami", zauważa ktoś inny. "Dopóki jesteśmy okupantem wobec innego narodu, nie będziemy wolnym ludem", dopowiada następny wojak. A jeszcze kolejny wspomina matkę zmarłego przyjaciela, mówiącą, że "Ściana Płaczu nie jest warta paznokcia mojego syna".

Wszystko to stoi w dużej sprzeczności z wysoce moralizatorskim tonem Izraela, do jakiego przywykliśmy. Nic dziwnego, że izraelskie władze przez lata blokowały odtajnienie nagrań. I takoż nic dziwnego, że Netanjahu oraz inni politycy Likudu zupełnie zignorowali wstrząsający film Loushy. W Izraelu, podobnie zresztą jak w Polsce, wybielanie przewin własnego narodu wciąż pozostaje podstawową wykładnią polityki historycznej.

Trwa ładowanie wpisu

Gdzie zobaczyć: vod.mdag.pl