Pierwszy włoski serial z czarną obsadą. Opowieść o legendarnym czarnym roninie. Film o synu afrykańskiego władcy i niewolniku na amerykańskiej plantacji w jednej osobie. Historie, które dotąd były marginalizowane, wchodzą do głównego nurtu. I tylko rasiści mogą mieć z tym problem.

Reklama

"Zero"

Taki tytuł mógłby nosić film o Zbigniewie Ziobrze. Ale jeszcze nie tym razem. Ba, w kontekście postaci szefa Solidarnej Polski "Zero", o którym mowa, jawi się wręcz przewrotnie. Opowiada bowiem o kimś z zupełnie przeciwnego bieguna. O kimś, na kogo Ziobro niejednokrotnie szczuł wraz ze swym obozem politycznym.

Zero / Netflix

Otóż pierwsze skrzypce w nowym serialu Netfliksa gra Omar (Giuseppe Dave Seke), nieśmiały nastolatek z imigranckiej dzielnicy w Mediolanie obdarzony mocą niewidzialności. To oczywista metafora, zbliżająca Omara do innego "niewidocznego" bohatera ostatnich miesięcy, Assane'a Diopa z "Lupina". A gdyby ktoś nadal nie chwytał aluzji, Omar już na wstępie pierwszego odcinka mówi wprost, że jest "niewidzialny jak nasze dzielnice".

Reklama

Subtelność z pewnością nie należy do mocnych stron serialu. Dialogi często są deklaratywne, zaś nasz heros robi także za narratora i od progu wykłada kawę na ławę: jest półsierotą i dostawcą pizzy, mieszka z ojcem i siostrą w budynku przeznaczonym do przebudowy, w wolnych chwilach rysuje mangę z czarnymi postaciami i marzy o karierze komiksiarza w odległej Belgii.

Ale "Zero" nie tylko opowiada o autorze komiksów, lecz także jest przez takiego artystę stworzony. Za serialem stoi Roberto Marchionni, znany pod pseudonimem Menotti. I osoba twórcy skądinąd sporo tłumaczy w aspekcie skrótów psychologicznych i naiwności scenariusza.

Reklama

Jednak co ciekawe, motyw superbohatera wcale nie wybija się tu na pierwszy plan. Serial koncentruje się głównie na codziennych problemach imigrantów we Włoszech. Bieda, klasizm, brak perspektyw, gentryfikacja, zmieniająca się demografia kraju. Współczesny włoski mikrokosmos zostaje przedstawiony w niespełna półgodzinnych odcinkach na tyle zajmująco, że przykrywa niedostatki fabularne. Tym bardziej że mimo wyraźnych walorów poznawczych wciąż mamy tu nade wszystko rozrywkę dla młodzieży.

Trwa ładowanie wpisu

Gdzie zobaczyć: Netflix

"Yasuke"

Zabawne, że gdzieś w równoległej rzeczywistości kolejna nowość Netfliksa, miniserial anime "Yasuke", mogłaby być rysowana przez Omara z "Zera".

Akcja sześcioodcinkowej produkcji rozgrywa się w feudalnej Japonii, gdzie tytułowy ronin próbuje wieść spokojne życie przewoźnika po latach pełnych przemocy. Wszystko się zmienia, gdy bohater podejmuje się eskortowania tajemniczej dziewczynki imieniem Saki do lekarza w dalekiej krainie.

Yasuke istniał naprawdę. Prawdopodobnie pochodził z Mozambiku. Przybył do XVI-wiecznego Kioto jako sługa włoskiego jezuity i został wykupiony przez wpływowego szoguna Nobunagę Odę. Stał się jego samurajem, a według wielu źródeł również najbardziej zaufanym powiernikiem i jedynym świadkiem śmierci w wyniku seppuku.

Yasuke / Netflix

Legenda o Yasuke jeszcze w ubiegłym wieku zainspirowała Takashiego Okazakiego do stworzenia mangi o Afrosamuraju, wydanej najpierw w Japonii, a potem także z powodzeniem w USA. Ciekawe, że zupełnie przypadkowo zbiegło się to w czasie z premierą "Ghost Doga" Jarmuscha, co z pewnością przełożyło się na zainteresowanie i w efekcie powstanie anime z Samuelem L. Jacksonem i muzyką RZA z Wu-Tang Clanu.

Jakiś czas temu aktorskim filmem o czarnym samuraju był zainteresowany Chadwick Boseman. Przedwczesne odejście gwiazdora sprawiło jednak, że projekt trafił na półkę. W międzyczasie Netflix dał zielone światło dla anime LeSeana Thomasa ("Black Dynamite"), które niczym "Afro Samurai" przyciąga wielkimi nazwiskami z różnych sektorów kultury. Mianowicie głosu Yasuke udzielił nominowany dopiero co do Oscara za rolę w "Judaszu i Czarnym Mesjaszu" LaKeith Stanfield, oprawę muzyczną zapewnił jazzrapowy geniusz Flying Lotus, zaś wygląd postaci przygotował Takeshi Koike ("Afro Samurai", "Redline").

Od strony technicznej wszystko prezentuje się bez zarzutu. Animacja robi wrażenie na wielu poziomach: piękne tła, charakterystyczni bohaterowie, płynne sceny walki. Do tego klimatyczna muzyka FlyLo oraz przekonujący dubbing Stanfielda, ale i Mai Tanidy w roli Saki.

Co z kolei może nieco rozczarowywać, to sama fabuła, której trzon zasadza się nie tyle na biografii Yasuke, ile na wyświechtanym schemacie chronionego dziecka-wybrańca. Nie zawsze też bez zgrzytu elementy fantastyczne, jak różnorakie roboty i potwory, łączą się z historycznym realizmem. Świetnie za to wypada nienachalne poddanie refleksji tematów rasy, klasy czy feminizmu (kobiety samuraje). W sumie, mimo drobnych zastrzeżeń, fascynujące widowisko.

Trwa ładowanie wpisu

Gdzie zobaczyć: Netflix

"Cesarz"

Jeśli czarny samuraj, to dlaczego nie iść dalej? Jest jednak pewien haczyk. O ile bowiem Afryka naprawdę miewała swoich cesarzy, jak Haile Selassie czy Mansa Musa, o tyle w debiutanckim filmie irańskiego reżysera Marka Amina "cesarz" to tylko przydomek heroicznego niewolnika. Tylko i aż, gdyż Shields "Cesarz" Green prawdopodobnie, jak wielu zniewolonych Afroamerykanów, pochodził z rodu królewskiego. Tyle że podobnie jak w przypadku Yasuke, część informacji o Greenie trudno zweryfikować, stąd też witająca widza plansza, że film "oparto na prawdziwej legendzie", stanowi uczciwe postawienie sprawy.

Faktem jest, że Greena wyrugowano z podręczników, mimo że był znaczącą postacią w najeździe na Harper's Ferry pod wodzą słynnego abolicjonisty Johna Browna. Sama rebelia nie przyniosła pożądanego rezultatu, ale położyła grunt pod wojnę secesyjną i zniesienie niewolnictwa.

Historia Greena miała być już przeniesiona na duży ekran w połowie lat 90., z Denzelem Washingtonem w roli głównej. W tamtym czasie jednak Hollywood niechętnie finansowało podobne przedsięwzięcia i projekt zarzucono. Powrócono do niego teraz, na fali nowego nurtu emancypacyjnego. Ale i tym razem filmowcy mieli pecha - z premiery kinowej planowanej na marzec 2020 trzeba było zrezygnować wskutek wybuchu pandemii koronawirusa. I tak film trafił od razu na VOD. Nie żeby było nad czym drzeć szaty, ponieważ dziełu Amina daleko do wybitności.

W filmie wspomniane wydarzenia w Harper's Ferry stanowią wyłącznie klamrę dla dość typowej opowieści o ucieczce z plantacji, powielającej schematy "Zniewolonego", "Harriet" czy "Kolei podziemnej". Tempo jest wartkie, fabuła klarowna, aktorstwo bardzo przyzwoite (Nigeryjczyk Dayo Okeniyi to nie Denzel, ale charyzmę posiada), niemniej widzowie liczący na coś więcej niż thriller akcji w historycznym anturażu mogą się poczuć zawiedzeni. Przez większość czasu obserwujemy pościg łowców głów za niepokonanym "Cesarzem", przemierzającym pola, lasy, rzeki w podróży z Południa na Północ.

Amin nierzadko popuszcza wodze fantazji, zarówno jeśli chodzi o wierność historyczną (Shields Green został powieszony niedługo po ataku na Harper's Ferry), jak i cokolwiek przesadzone wybuchy, strzelaniny czy skoki do wodospadu. Wszystko to odziera nieco tę quasi-biografię z autentyczności, choć dla nastolatków taka lekcja historii może być akurat atutem.

Trwa ładowanie wpisu

Gdzie zobaczyć: Chili, Rakuten TV, Player.pl, VOD.pl