Nowy serial kryminalny z Kate Winslet, koreańska animacja dla dorosłych, horror bazujący na starożytnych żydowskich wierzeniach. Pozornie trudno o produkcje bardziej odległe. A jednak wszystkie opowiadają o zamkniętych społecznościach, koszmarnych zbrodniach i dręczących wyrzutach sumienia.

Reklama

"Mare z Easttown"

Pochodzę z małej mieściny, gdzie wszyscy wszystkich znają, tak że wiem, co to lokalna sława za dokonania, na które gdzie indziej nikt nie zwróciłby uwagi. Tak jest właśnie z Mare Sheehan z Easttown w Pensylwanii, zgorzkniałą policjantką, której wciąż pamięta się zwycięski rzut w meczu licealnej drużyny koszykówki sprzed dwudziestu pięciu lat.

Dziś Mare ma jednak nie tylko zwolenników, ale i przeciwników, którzy wytykają jej, że nie zrobiła wszystkiego, co mogła, aby odnaleźć zaginioną przed rokiem córkę swojej szkolnej koleżanki. Co więcej, sama bohaterka nie łudzi się, że dziewczyna jeszcze żyje. Zresztą Mare w ogóle trudno wykrzesać entuzjazm w jakiejkolwiek sprawie - kiedy akurat nie prowadzi śledztwa, opycha się fast foodami, opiekuje paroletnim wnukiem po śmierci syna-narkomana i obserwuje, jak jej były mąż układa sobie po sąsiedzku nowe życie. Niektórym trauma odpuszcza szybciej, nie ma sprawiedliwości na tym świecie.

Reklama
Mare z Easttown / HBO

Ze stuporu wyrywa Mare dopiero makabryczne morderstwo innej nastolatki (spokojnie, wciąż jesteśmy w pierwszym odcinku), być może powiązane ze sprawą poszukiwanej dziewczyny. Na miejscu zjawia się wówczas młody detektyw z zewnątrz, co tylko rozjusza naszą heroinę. W końcu to jej sprawa, jej miasto, jej sukcesy lub porażki. Znamy to z dziesiątków thrillerów.

O sile "Mare z Easttown", analogicznie jak w przypadku wcześniejszego hitu HBO, "Wielkich kłamstewek", nie świadczy jednak wątek kryminalny. Niekiedy można wręcz odnieść wrażenie, że serial obyłby się bez niego. Fascynują nas bowiem same pogłębione postaci i specyfika miasteczka - akurat zupełnie innego niż nowobogackie Monterey, ponieważ tu przyglądamy się głównie klasie robotniczej. Nieszczęśliwym nieletnim matkom, wiecznie pijanym ojcom, niechcianym dzieciom. Dojmujący autentyzm bije z większości scen, zaś twórcy, o ironio, potykają się tylko wtedy, gdy tracą z pola widzenia biedotę - na przykład na rzecz pobocznego wątku lesbijskiego romansu wyzwolonej córki Mare.

Podobne zgrzyty i schematy łatwo jednak wybaczyć dzięki rewelacyjnemu aktorstwu. Szczególnie Brytyjka Kate Winslet z imponującym filadelfijskim akcentem, niedbałą fryzurą i kurzymi łapkami wokół oczu robi wrażenie. To jej show, mimo że paradoksalnie bez cienia gwiazdorstwa.

Reklama

Gdzie zobaczyć: HBO Go

"Najdroższa"

Czy wszystkie senne miasteczka są takie same? To pytanie każe nam zadać seans "Najdroższej", która trafia do nas w ramach K-Animation - Przeglądu Animacji Koreańskiej na platformie MOJEeKINO.pl.

Na prowincji Korei Południowej zaskakująco wiele rzeczy przypomina amerykańskie Easttown: nastolatki są oskarżane o rozwiązłość, ojcowie interesują się dalece za bardzo koleżankami swoich córek, lokalne władze nie chcą brudzić sobie rąk nieprzyjemnymi śledztwami, generalnie panuje zmowa milczenia.

Film otwiera scena porodu nieustępująca mocą "Cząstkom kobiety", choć odwrotna w skutkach - to matka umiera. Była upośledzoną dziewczyną i miejscowym pośmiewiskiem, zatem nie opłakuje jej nikt poza dawną przyjaciółką In-hye, nowo przybyłą z wielkomiejskiego Seulu w rodzinne strony, na 60. urodziny ojca, szanowanego dyrektora szkoły.

Najdroższa / Materiały prasowe

In-hye postanawia zaopiekować się osieroconym niemowlęciem, wobec którego cała społeczność wydaje się dziwnie obojętna. W międzyczasie bohaterka odkrywa prawdę o zmarłej nieszczęśnicy, własnej rodzinie, a nawet sobie samej.

"Najdroższa" nie ma w sobie nic z taniej sensacji, a mimo to szokuje sugestywnym przedstawieniem najgorszych patologii społecznych. Trawią one oczywiście nie tylko Koreę, lecz w silnie patriarchalnych systemach wyrządzają tym większą krzywdę, że częściej są zamiatane pod dywan i usprawiedliwiane pokracznie pojmowanym dobrem ogółu.

Animowana forma pozwala twórcom na więcej - i dosadniej, w związku z czym boli też bardziej. Niezapomniane przeżycie.

Gdzie zobaczyć: MOJEeKINO.pl

"Nocne czuwanie"

Debiutancki film Keitha Thomasa to z kolei coś zdolnego pogodzić fanów "Egzorcysty" i "Unorthodox".

Na pierwszy rzut oka "Nocne czuwanie" to tylko kolejny straszak o nawiedzonym domu. Tymczasem relatywnie prosta fabuła twórczo czerpie z judaizmu - i już samo to wyróżnia ją na tle tuzinów horrorów o chrześcijańskich rytuałach.

Akcja rozgrywa się w Borough Park na Brooklynie, największym skupisku ortodoksyjnych Żydów poza Izraelem. Bohaterem jest trzydziestoletni Jakov Ronen (przekonujący Dave Davis), który opuścił chasydzką społeczność i dopiero uczy się życia poza nią. Reżyser obrazuje to nie bez humoru - Jakov zachwyca się smartfonem z latarką, a zaproszony przez nowo poznaną, atrakcyjną dziewczynę na pierwszą randkę w życiu, szuka w Google poradnika, "jak rozmawiać z kobietami".

Nocne czuwanie / Materiały prasowe

Ale poza blaskami są i cienie nowoczesnego, świeckiego życia, poczynając od trudności ze znalezieniem pracy i opłaceniem czynszu. Stąd też bohater niechętnie, ale przyjmuje fuchę shomera - stróża czuwającego jedną noc przy zmarłym do momentu odebrania ciała przez zakład pogrzebowy.

Denatem jest niejaki pan Litvak ocalały z Holokaustu, zaś na miejscu Jakov zastaje jego chorą na demencję żonę (fantastyczna Lynn Cohen). I choć bohater ma za zadanie jedynie siedzieć kilka godzin z Torą w ręku i nie zasnąć, od razu widać, że coś tu nie gra.

I podobnie jak w "Mare z Easttown" wpadamy w koleiny gatunku, zaś największym atutem okazują się wartości poznawcze - ręka w górę, kto wcześniej słyszał o "zawodzie" shomera. Albo o Mazzikinie, niewidzialnym demonie opisanym w Talmudzie, a łowiącym udręczone dusze.

Thomas bezbłędnie zakorzenia te hebrajskie tradycje w scenariuszu pisanym w dużej mierze w języku jidysz. Korzysta z żydowskiej symboliki w dość zbliżony sposób, jak Jordan Peele z folkloru afroamerykańskiego - z wyczuciem detalu, z talentem narracyjnym, z umiejętnie wyważonym ciężarem metafory. Trauma Holokaustu spotyka współczesny antysemityzm, ale nic nie wydaje się przesadzone.

Reżyser odrobił też lekcje z ekranowej grozy - nie unika standardowych "jump scares", ale poza jedną sceną, w której topornie wykłada kawę na ławę, sprawnie radzi sobie z opowiadaniem obrazem, budowaniem napięcia, kreatywnym wykorzystaniem bardzo ograniczonej przestrzeni jednego mieszkania. Są też całkiem przerażające elementy body horroru, jak włosy wyciągane z gardła czy łamiące się paznokcie.

Najstraszniejsze i tak jest jednak to, co łączy Jakova z Mare z Easttown i koreańską In-hye, ale także bohaterami "To my" Peele'a. Otóż chodzi o odkrycie, że czasem twarz naszego prześladowcy jest naszą własną.

Trwa ładowanie wpisu

Gdzie zobaczyć: Cineman.pl, Player.pl, Premiery Canal+, VOD.pl, Rakuten TV, Ipla.tv, Chili