W „Sercu miłości” coś, co zaczyna się jak wielkomiejska love story, szybko przeradza się w przenikliwe studium narcyzmu. Film Rondudy może przy okazji zostać odebrany jako przeciwwaga wobec poczciwości pamiętnego „Patersona” Jima Jarmuscha, w którym twórcze poszukiwania bohaterów doskonale uzupełniały się z ich nieefektowną codziennością. U polskiego reżysera nie ma szans na zaistnienie podobnej harmonii. Sportretowani przez Rondudę artyści - Wojciech Bąkowski i Zuzanna Bartoszek – zachowują się jakby dobrowolnie zrezygnowali z intymności i uczynili swe życie prywatne przestrzenią spektaklu. Ronduda nie ukrywa, że bohaterowie odgrywają narzucone sobie role z wielką swadą, a podpatrywanie tego emocjonalnego „Big Brothera” może zahipnotyzować. Jednocześnie jednak charakteryzująca oboje artystów obsesja na punkcie autokreacji zostaje przedstawiona jako w najwyższym stopniu toksyczna i uzależniająca.
Choć bohaterowie pozostają jedyni w swoim rodzaju, reżyser nie pozwala nam na luksus traktowania ich z dystansem zarezerwowanym dla dziwolągów i odszczepieńców. Działania Bąkowskiego i Bartoszek są przecież tylko nieznacznie zradykalizowaną wersją typowych zachowań użytkowników Facebooka i Instagrama. Niepokojąco znajoma wydaje się również obowiązująca pomiędzy partnerami hierarchia. Pomimo że mamy do czynienia z postępowymi przedstawicielami świata sztuki, ich relacja powiela stary jak świat model, zgodnie z którym mężczyzna traktuje kobietę z patriarchalną wyższością. Dojrzewający stopniowo w Bartuszek sprzeciw wobec takiego stanu rzeczy stanowi być może jedyny autentycznie optymistyczny akcent filmu.
Opowiadające o splocie fikcji z rzeczywistością „Serce miłości” wybrzmiewa tak wiarygodnie, gdyż samo sytuuje się na przecięciu dokumentu i fabuły. „Prawdziwi” Bąkowski i Bartoszek pozwolili twórcom zainspirować się szczegółami z własnego życia, lecz nie pojawili się na ekranie i oddali przestrzeń zawodowym aktorom. Wcielający się w parę artystów Jacek Poniedziałek i Justyna Wasilewska wykonali zresztą kawał dobrej roboty. Na szczególne słowa uznania zasługuje ofiarność aktorki, która na potrzeby roli zgodziła się przejść radykalną fizyczną transformację.
Największym wygranym całego przedsięwzięcia okazuje się chyba jednak Łukasz Ronduda. Młody reżyser bardzo rozwinął się od czasu debiutanckiego „Performera”, będącego nie tyle filmem z prawdziwego zdarzenia, co raczej środowiskową ciekawostką przeznaczoną dla koneserów sztuki nowoczesnej. „Serce miłości” – nie tracąc bynajmniej eksperymentalnej świeżości – wymyka się z tego hermetycznego getta. Trudno o bardziej przekonujący dowód na to, że w polskim kinie odwaga w zakresie formy może iść w parze z uniwersalnością treści.